piątek, 24 grudnia 2010

Wesołych Świąt

Bez zbędnych ceregieli i wstępów - wszystkim zaglądającym czasem na tego bloga życzę radosnych, spokojnych i rodzinnych świąt Bożego Narodzenia. Przeżyjmy nadchodzące dni zgodnie z oczekiwaniami i w radosnej atmosferze; niech zaś nastrój podkreśli lampka dobrego wina.

Wesołych Świąt!

piątek, 17 grudnia 2010

Letnie Reminiscencje, cz. 6: swoje (jednak) chwalicie

Szybki powrót do win sprzed kilku miesięcy. A zarazem i zmiana winnego kierunku. Po Gruzji wracam bowiem do... Polski. Coraz więcej rodzimych win na rynku, coraz ciekawsza oferta, w której można wybierać. Dość powszechnym mankamentem polskich trunków jest ich zbyt wysoka w stosunku do jakości cena; z drugiej zaś strony mamy wiadomy efekt marketingowy plus jednak wciąż ich niewielką ilość dostępną na rynku. Jak wcześniej już sygnalizowałem, udało mi się spróbować pięciu polskich win: dwóch z Winnicy Płochockich oraz trzech z podwrocławskiej posiadłości Lecha Jaworka.

Seyval Blanc 2008 (Winnica Płochockich) - pierwsze wino z posiadłości Płochockich, które przyszło mi wypróbować. Nie ukrywam, byłem mocno ciekaw; Państwo Płochoccy są z reguły chwaleni za swoje dokonania w dziedzinie wyrobu własnych win, uchodząc za bodaj najbardziej intrygujących winiarzy w naszym kraju. Znawcą tematu z pewnością nie jestem, natomiast pobieżne zapoznanie się z tematem rozbudziło nadzieje i apetyty.

Oko pełne bąbelków; kolor jasnozłoty, wpadający tu i ówdzie w ton ciemniejszy żółcień. Nos - o dziwo - zapowiada mineralny charakter wina, jest kłująco świeży i bardzo zielony. Wieszczy sporą kwasowość.

Usta w pierwszym podejściu rzeczywiście ciut nazbyt kwasowe. Ciało kruche, choć pociągłe; w pewnym stopniu mleczne. W średniej długości finiszu wyczuwalna spora goryczka. Z czasem wino otwiera się, układa, proporcje kwasowości, goryczy i słodyczy zdają się być coraz lepiej zestawione. Skojarzenia smakowe - przede wszystkim agrest.

Ogólnie wino oceniam jako niezłe; nie zachwyciło, ale i wstydu nie było. Powtórzę jednak moje zastrzeżenie - za 49 zł można nabyć o niebo lepszy trunek. Za to niekoniecznie z Polski - coś za coś.

Sibera 2008 (Winnica Płochockich) - w kieliszku wino prezentuje się zachęcająco; trunek ma jasnożółty, ale zarazem i nasycony kolor, wzbogacony złotooliwkowym refleksem. Aromat zimny, jakby trochę zakurzony, skojarzył mi się z Welschrieslingiem; w drugim podejściu ujawniły się akcenty trochę słodsze, z gruszką i melonem na pierwszym planie.

Usta zbudowane na solidnym, kwasowym kręgosłupie; nie przesadnym jednak, jak w przypadku Seyval Blanc. Harmonijne, wyważone ciało, całość lekka i niezobowiązująca. Słusznej długości finisz; skojarzenia smakowe wędrują głównie w kierunku zielonych owoców, na czele z jabłkami. Bardzo świeże.

Krótko mówiąc - sensowne, ciekawe i naprawdę godne polecenia wino. W tym przypadku obiegowa opinia o Płochockich zdecydowanie znalazła swoje odzwierciedlenie w jakości wina.

Riesling 2009 (Winnice Jaworek) - po ubiegłorocznej przygodzie z Rieslingiem od Jaworka byłem bardzo ciekaw jak winiarze z Miękini poradzili sobie z tą odmianą w roku kolejnym. I czy o spróbowaniu wina nadal będziemy mieli zadowolone, ale i kwaśne miny?

Na pierwszy rzut oka jest ładnie. Jasnozłoty kolor, wino zabąblowane aż miło. Nos klasyczny, z jabłkiem na pierwszym planie. Choć gdy wino pooddychało, zrobiło się trochę za słodko: sporo gruszki i melona.

Usta w pierwszym kontakcie nie przekonują. Smukłe, pełne, ciut nazbyt dojrzałe. Kwasowość tym razem schowana pod pokładem sporej ilości słodyczy, jabłko w tle jakoś nie może przebić się na pierwszy plan. Wino jest stosunkowo wyważone i średnio długie, natomiast brakuje mi w nim wyrazu, mało w nim orzeźwienia.

Trunek sprawia wrażenie poprawnego, ja jednak mam przekonanie, że tak jak w trudnym 2008 roku Jaworek musiał tłumić rozszalałą kwasowość swojego Rieslinga, tak w lepszym 2009 postanowił za wszelką cenę jej uniknąć. Efekt? Poprawne wino, bez większych uniesień. Na pewno warto spróbować, ponownie jednak warto zapytać o cenę. W tym przypadku to 53 zł. Aż.

Pinot Gris 2009 (Winnice Jaworek) - oko jasne, pełne, mineralne; skojarzenia z jasną brzoskwinią. Nos zimny, nieco zakurzony, trochę też pluszowy (przypomina Welschrieslinga); skojarzenia aromatyczne wędrują w stronę gruszki.

Na podniebieniu wino jest miękkie, smukłe i długie. Kwasowość utrzymana w ryzach, dobrze koresponduje z pozostałymi przymiotami trunku; jest harmonijnie i równo. Czuć przede wszystkim białe i żółte owoce (gruszka, melon, morela).

Opisywany Pinot zaprezentował się naprawdę dobrze. Ciekawe, wyważone, warte uwagi wino. Polecam zdecydowanie.

Traminer 2009 (Winnice Jaworek) - ostatnia butelka w moim mini-panelu win polskich. W kieliszku kolor jasnego miodu, prezencja lekka. Nos ciekawy, pełny, złożony; skojarzenia z gruszką i dojrzałym jabłkiem. Aromatycznie.

Usta mocno nasycone owocem, smukłe, pełne. Sporo słodyczy, ale w przesadę wino zdecydowanie nie wpada. Ponownie na pierwszy plan wybija się gruszka, wyczułem także nuty melonowe. Wino średnio długie, z ciekawą i kontrastującą goryczką w finiszu.

Traminer 2009 okazał się, podobnie jak Pinot Gris, ciekawym i wartym uwagi winem. Być może trochę nazbyt jednowymiarowym w ustach, na pewno jednak udanym. Warto spróbować (45 zł).

Konkluzja odnośnie powyższego nie jest łatwa; spróbuję jednak kilka sformułować parę myśli o charakterze ogólnym. Przede wszystkim - w Polsce robi się naprawdę coraz lepsze wina. Nie miałem wprawdzie okazji próbować nazbyt wielu rodzajów trunków powstałych na polskiej ziemi, jednak te które piłem, wypadły interesująco. Opisane wyżej Pinot Gris i Traminer to przykłady smacznych i ciekawych win, których nie ma powodu się wstydzić. Podobnie rzecz ma się z Siberą - tym bardziej godną uwagi, że pochodzącą z trudniejszego, 2008 roku (co z kolei potwierdza talent i jakość pracy Państwa Płochockich).

Na przyszły rok życzyłbym polskim winom przede wszystkim niższych cen, choć z drugiej strony nie mam wielkich złudzeń w tej materii. Sam mam nadzieję, że przyjdzie mi próbować win nie tylko z dwóch, najbardziej znanych na polskim winnym rynku, stajni.

Polska powszechnie uznanym krajem winiarskim nie jest i pewnie długo nie będzie. O krajach "niewinnych" niedawno ciekawie pisał na swoim blogu Maciek Klimowicz. Kropla jednak drąży skałę, stąd trzymam kciuki za rodzimych winiarzy i wina, które dla nas przygotują. Jak na razie, z perspektywy prostego konsumenta, temat wygląda obiecująco.

środa, 15 grudnia 2010

Przerwa na reklamę

Telavi Marani Akhasheni 2005

Sporo ostatnimi czasy tu wspomnień minionego lata. Czas chyba najwyższy na skok w teraźniejszość - parę ciekawych win przydarzyło się mi wypić nie tylko podczas upałów, a skoro - zgodnie z zasadami globalnego ocieplenia - za oknem mróz siarczysty, to i wieczory dłuższe i chęć próbowania wina (przynajmniej u mnie) nieco większa. Letnie Reminiscencje pewnie niebawem powrócą, natomiast tym razem chciałbym skupić się na kolejnym winie gruzińskim, którego udało mi się spróbować. Wspominając bowiem ostatnio Marani Napareuli 2005 uznałem, że warto w temat wgryźć (wpić?) się nieco głębiej. I z tego to między innymi powodu kilka dni temu odkorkowałem pochodzące także z winiarni Telavi, Marani Akhasheni 2005.

W kieliszku barwa ciemnowiśniowa, karminowa. Podpalany rubin. Nos nasycony, pełny. Czuć śliwki, poziomki; w dłuższej perspektywie nuty dymne. Całość słodka.

Usta bardzo delikatne, wręcz aksamitne. Harmonijna, pełna budowa, taniny właściwie niewyczuwalne; z wrażeń smakowych na pierwszy plan wysuwają się ciemne owoce (dojrzałe wiśnie, ciemne jeżyny). W średniej długości finiszu wyczuwalne nuty toffi. Minimalny poziom kwasowości; wino nie jest jednak "przesłodzone".

Wina półsłodkie - a takim jest opisywane Akhasheni - pijam stosunkowo rzadko, stąd ocena może być nieco zachwiana; trudno mi o szersze porównania. Bez nich stwierdzam jednak, że przedstawione Marani to naprawdę smaczne wino; z jednej strony mamy ciekawie zinterpretowaną odmianę gron (100% Saperavi), z drugiej zaś - bardzo przyjemne doznania smakowo-aromatyczne. Świetne na prezent świąteczny dla każdego (niekoniecznie winomana).

niedziela, 12 grudnia 2010

Letnie Reminiscencje, cz. 5: Telavi Marani Napareuli 2005

W miarę przyrostu ilości śniegu za oknem (przyznacie, że ostatnio na niedosyt białego puchu nie narzekamy), coraz chętniej wracam do wspomnień z minionego lata, co i rusz przebierając wśród opisów win, które podczas wakacji spróbowałem. Odkładam nieco przy tym na bok trunki degustowane aktualnie, ale co tam! Z zimą pewnie się tak czy siak oswoję (narty, święta, grzaniec), przed tym jednak chwilę jeszcze powspominam.

Telavi Marani Napareuli 2005 nabyłem, zachęcony pozytywnymi głosami o winach gruzińskich, na które ładnych już kilka razy natknąłem się w sieci. Zakupu dokonałem tym chętniej, że do tej pory spróbować produktu gruzińskiego udało mi się bodaj raz. Czyniąc całe przedsięwzięcie nieco bardziej złożonym, dokupiłem do wina dwa sery (Bigio i Manchego). Opis wrażeń - poniżej.

Zacznijmy od wina. Ekstraktywny, czerwony kolor; wino zdaje się być esencjonalne, zawiesiste, gęste. Nos równie nasycony, gęsty, pełny; dominują ciemne, czerwone owoce, czuć także czekoladę i - w dłuższej perspektywie - kłujące igliwie.

W ustach wino jest harmonijne; wrażenia współgrają z wcześniejszymi. Mamy więc czerwone owoce, dodatkowo wyczuwalna jest gorzka czekolada i suszone śliwki. Tęgie, krągłe ciało, z słuszną (acz utrzymaną w ryzach) kwasowością, dobrze rozwijające się. Mocno ściągają taniny.

W połączeniu z serem Bigio (twardy, kruchy, z pewną dozą wilgoci; mocno intensywny w nosie i ciut delikatniejszy w ustach; wyczuwalne nuty mleka i czosnku) wino straciło trochę na mocy, robiąc wrażenie nieco wodnitego. Sam ser zaś zdecydowanie zyskał; zdawał się w smaku pełniejszy i bardziej mleczny.

Manchego z kolei (miękki, zdecydowanie mniej wyrazisty, słonawy) w zestawieniu z winem zyskał na kruchości, stając się trochę bardziej charakterny. Wino zyskało na kwasowości, zaś taniny nieco się ugładziły.

Trunek sam w sobie uważam za ciekawy - na pewno godzien jest swojej ceny (niecałe 40 zł). Połączenia z serem równie udane, ze wskazaniem na Bigio. Jako wino do samodzielnego wypicia, próbowane Telavi sprawdza się w 100%; polecam zwłaszcza osobom gustującym w winach mocnych, ekstraktywnych, bardzo aromatycznych. Te wolące wina lżejsze bynajmniej do gruzińskiego trunku nie powinny mieć większych zastrzeżeń.

PS. Zainteresowani dawno już wiedzą, ale jakby kto obudził się wczoraj - od paru dni znamy już werdykt konkursu Grand Prix Magazynu Wino 2010. A z tego materiału zmontowanego przez Jerzego Kruka, dowiecie się jak uczestnicy Grand Prix ocenili sam panel na gorąco. Przy okazji można zobaczyć paru znajomych blogerów :-)

czwartek, 18 listopada 2010

Letnie reminiscencje, cz. 4: Pinot Noir Saint Clair Marlborough 2006

Przeglądając opisy win, które przyszło mi próbować minionego lata, natknąłem się niedawno na trunek, który był moim prezentem urodzinowym. Odkąd znajomi wiedzą, że lubię napić się dobrego wina (kto nie lubi?), kwestia podarunku z okazji urodzin wydaje się oczywista. Choć nie do końca - opinia jako tako obeznanego w temacie winomana (skutecznie ją w kręgu bliskich pielęgnuję; inną rzeczą jest, że im więcej win przychodzi mi spróbować, tym bardziej zdaję sobie sprawę jak wiele jeszcze w tej materii przede mną) sprawia, że przed wręczeniem mi okolicznościowej butelki, krąg wtajemniczonych dokonuje wyboru cokolwiek ostrożnie, zakładając zapewne, że od razu połapię się, jeśli tylko przyjdzie im na myśl sprezentować mi wino w cząstce niewielkiej tego niegodne, wychwycę każdy fałszywy niuans, zdemaskuję na wejściu próbę wręczenia mi wina, które po części choć odstaje od grona win wielkich. To oczywiście gruba przesada; skłamałbym jednak, gdybym napisał, że owa opinia nie łechce choć po trosze mego winnego ego :-)

 Skoro wiemy już w jakich okolicznościach przyszło mi dziękować za butelkę, którą zostałem w połowie lata obdarowany (pierwsze nowozelandzkie wino, jakiego spróbowałem - zatem wybór z definicji trafny!), czas na zwyczajowy opis wrażeń.

Klarowne, nieco jaśniejsze, rubinowe oko. Tu i ówdzie błyśnie wiśnią.

Nos lekki, nieco przydymiony, w specyficzny sposób kłujący. Nasycony ciemnoczerwonymi owocami.

Usta szalenie aksamitne, miękkie. Harmonijnie skrojona kwasowość, w minimalnej swojej dozie bardzo elegancka. Wino krągłe, dobrze wyważone, momentami w finiszu wręcz zwiewne. Miękkie i dopełniające całość garbniki.

W moim winnym kajecie zanotowałem przy opisie tego Pinota "świetne na prezent!". Czytając to, co przed momentem napisałem na blogu, utwierdzam się w tym przekonaniu. Trunek spokojnie godzien polecenia - choć nie dla tych, którzy w winie szukają wrażeń i kontrowersji.

PS. Chciałem sklecić kilka słów na temat niedawnego Grand Prix Magazynu Wino, podczas którego wybieraliśmy w gronie redaktorów Magazynu, sommelierów i, a jakże, blogerów najlepsze wina 2010 roku w Polsce. Jednak wskutek tego, że po pierwsze z przyczyn obiektywnych nie mogłem być obecny podczas drugiego dnia Grand Prix (przepadły mi wina różowe i czerwone, do diabła!), po drugie zaś po przejrzeniu dziś winnej blogosfery nie bardzo jest już co dodać, nie pozostaje mi nic innego, jak podpisać się pod opinią Ewy. Istotnie, degustacja win w ciemno, pozwoliła odrzeć trunki z balastu etykiet, apelacji i producentów. Pozostało czyste w swojej formie wino. Najchętniej piłbym je właśnie tak - tylko kto wtedy by je dla mnie wybierał?
PS 2. Niecierpliwi mogą przeczytać wrażenia z pierwszego dnia Grand Prix autorstwa Wojciecha Bońkowskiego. A 7 grudnia zagrają fanfary - wtedy poznamy najlepsze wina 2010 roku w Polsce. Nie ukrywam, czekam z niecierpliwością.

niedziela, 24 października 2010

Czy to wina herbaty?

W ostatnim poście, odnoszącym się jakby nie było do minionego lata, pozwoliłem sobie na pójście do przodu i napomknąłem coś o nadchodzącej zimie. Że mróz będzie ciął w policzki, że będziemy się ślizgać po chodnikach i takie tam. Pisałem w kontekście wina białego, odpuściłem więc sobie pisanie o, bardzo zimą pożądanych, winach grzanych. Aromatycznych, przyprawionych goździkami, pomarańczami, cynamonem. Nie pisałem i się doigrałem.


Mahomet nie chciał przyjść do góry, no to góra wzięła i sama pofatygowała się do Mahometa. Najlepsze, że rzeczona herbatka zawiera w sobie ekstrakt z wina czerwonego (oczywiście w ilościach zbliżonych raczej do śladowych), zatem i sens jej istnienia jest w jakiś sposób legitymizowany. Niestety nie jest mi wiadome, jakie szczepy możemy w niej odnaleźć. Lub jaki kupaż szczepów (bo kto wie).

Cała ta para-zimowa historia z winną herbatką w tle przypomniała mi inny ostatni "hit" kulinarny związany z winem.


W przeciwieństwie do czaju, bitek omaszczonych wyżej wymienionym sosem nie próbowałem. A może warto?

Letnie Reminiscencje, cz. 3: Rudolf Müller Riesling Kabinett 2007

Choć jesień mamy tego roku naprawdę piękną, gdzieś tam tęsknię za latem. I do momentów, w których przychodziło mi szukać orzeźwienia, dajmy na to w butelce białego niemieckiego. Tym, z jednej strony lakonicznym, z drugiej zaś trywialnym stwierdzeniem, chciałbym w ramach mojego mini-cyklu o winach z wakacji, opisać kolejny spróbowany przeze mnie wówczas trunek.

To ciekawe, ale pamiętam dobrze dzień, w którym nabyłem tego rieslinga z winnicy Rudolf Müller znad Mozeli. Szukałem czegoś adekwatnego do temperatury panującej w tamto lipcowe popołudnie, z uwagi zaś między innymi na obficie skraplający się na moim czole pot, z definicji odpuściłem sobie czerwone, nie tylko wytrawne. Gdy przechadzałem się wśród półek z asortymentem niemieckim, zdałem sobie sprawę, że mój organizm powiedział "basta!". I stanowczo zaczął domagać się rieslinga, jakiegokolwiek. Wychodząc ze sklepu z opisywanym Kabinettem, miałem tylko nadzieję, że wino nie będzie przekombinowane. Przyznacie, że nie można nazwać tych oczekiwań wygórowanymi.

Jak miało się niebawem okazać, wino okazało się przyjemnie proste (nie prostackie!). Złotawe w kieliszku, naturalnie klarowne, choć z trochę gęstszą łzą. Nos aksamitny, z dominującym na pierwszym planie jabłkiem. Świeży kształt całości. Na podniebieniu rześkie i zielone, ale nie przesadnie kwasowe. Mleczne, oleiste akcenty przyjemnie kontrastowały z zielonym smakiem wina. W dłuższej perspektywie wyczułem aromaty gruszki i melona.

Wino na pierwszy rzut oka bez historii - przyjemne, ot co. Całość podsumować można by krótko. Rudolf Müller Riesling Kabinett 2007 to naprawdę fajnie skrojone wino na lato. I na tym można by poprzestać.

Choć ja mam w głowie jeszcze jedną myśl.

Spróbować tego trunku głęboką zimą. Gdy śnieg będzie trzeszczeć pod nogami, siarczysty mróz szczypać w policzki, a ludzie będą ślizgać się na oblodzonych chodnikach. Bardzo jestem ciekaw jak wtedy posmakuje mi zamknięte w winie orzeźwiające zielone jabłko z melonowym akcentem. Może warto przełamać w ten sposób stereotypy?

piątek, 3 września 2010

Muzyka wina, wino muzyki

Gdyby tak zapytać o powiązania wina z muzyką, kilka pewnie by się znalazło. Z nieśmiertelnym "Wino, kobiety i śpiew" na czele. Zakładam, że znalazłoby się kilku kompozytorów lubujących się w winie, jak i paru sommelierów rozkochanych w muzyce. Kieliszek wina zwykł być stawiany na białym fortepianie w łzawych amerykańskich filmach, zwykle z równie łzawą muzyką w tle. Świetną robotę, zarówno dla popularyzacji wina jak i dobrej muzyki robi na swoim blogu (i nie tylko) Andrzej Daszkiewicz. Mnie jednak do zastanowienia się nad tematem zainspirował artykuł na kurdesz.com.

W skrócie - mamy oto australijskiego kompozytora, Tony'ego Kinga, który w swoim zainteresowaniu winem poszedł o krok dalej. I postanowił połączyć swoją pracę z zamiłowaniami. Z dźwięków dostępnych dla wina i przyległości (beczki, kieliszki, korki, butelki) stworzył najprawdziwszą muzykę, którą zawarł na albumie Wine Music. Efekt? Fantastyczny.



Pomijając sam pomysł, uzmysłowiła mi idea Kina jedną rzecz. Brzmienie wina, w zależności od jego rodzaju jest różne. Nie wiem czy nie piszę tu przypadkiem o pryncypiach - dla mnie rzecz taka oczywista nie była. Dziś już wiemy, że Chardonnay brzmi inaczej niż Syrah, zaś dźwięki Rieslinga różnią się od szmeru Trebbiano.

W ogólnym zachwycie albumem Wine Music, postanowiłem sprawdzić, czy aby King nie jest w swojej działalności pionierem. I znalazłem naprawdę ciekawe nagrania. Miłego słuchania.





Kradzież (nie)pospolita

Smutna informacja, krążąca od niedawna po sieci. Oto łupem złodzieja padła kolekcja miłośnika win. Podaję dalej - może ktoś będzie w stanie pomóc? Nawet jedna odzyskana butelka to już coś.

Treść ogłoszenia poniżej.

W ten weekend w wyniku włamania do piwnicy przyszło mi rozstać się z kilkudziesięcioma cennymi butelkami. Kilka z nich to wina trudne do kupienia w Polsce albo już niedostępne. Wiem, ze portal ten odwiedza sporo osób zainteresowanych winem i mających kontakt z tego typu butelkami. Gdyby ktoś spotkał się z oferta sprzedaży albo coś słyszał - bardzo proszę o informacje na tel. 607 501 058

Lista skradzionych win:
Borgogno, Barolo Classico Riserva 2001 x2
Borgogno, Barolo Liste 2001 x2
Boscarelli, Vino Nobile di Montepulciano Nocio di Boscarelli 2004
Cavallotto, Barolo Bricco Boschis 2003Cogno,
Barolo 2004
Cogno, Barolo Ravera 2005
Felsina, Chianti Classico Riserva 2006 x2
Felsina, Chianti Classico Riserva Rancia 2005 x2
Felsina, Chianti Classico Riserva Rancia 2006 x2
Felsina, Fontalloro 2001
Felsina, Vin Santo Chianti Classico 2000
Il Poggione, Brunello di Montalcino 2004
Molettieri, Taurasi Vina Cinque Querce 2003
Monsanto, Chianti Classico Riserva Il Poggio 2003
Muri-Gries, Lagrein Riserva Abtei Muri 2004
Negri, Sfursat 5 Stelle 2003
Produttori del Barbaresco, Barbaresco Riserva Paje 2001
Produttori del Barbaresco, Barbaresco Riserva Rio Sordo 2001
Rinaldi, Barolo Brunate Le Coste 2004 x2
Salis, Sforzato Canua 2002
Sandalford, Cabernet Sauvignon Margaret River 2002
Sandrone, Barolo Cannubi Boschis 2004 x2
Sandrone, Barolo Le Vigne 2004
Sant' Antonio, Amarone Selezione Antonio Castanedi 2004
St. Michael-Eppan, Pinot Nero Riserva 2006
Vajra, Barbera d'Alba Superiore 2005
Vajra, Barolo Bricco delle Viole 2003
Vajra, Barolo Bricco delle Viole 2004 x2

Podaj dalej.

czwartek, 2 września 2010

Nie tylko wspomnienia

Jakoś tak wspominkowo się zrobiło tu ostatnio. Trudno jednak o inne nastroje, wszak przez kilka miesięcy blogowego milczenia nie siedziałem zamknięty na cztery spusty o chlebie i wodzie; teraz zaś spiesznie usiłuję opisać co ciekawsze butelki. Tym razem jednak, dla odmiany, coś w rodzaju zapowiedzi. Kilka dni temu stałem się oto bowiem szczęśliwym posiadaczem kilku butelek polskiego wina.


Temat nie jest zapewne jakoś szczególnie odkrywczy, znawców z nóg zwalać nie może, a jednak wciąż czuję sporą dozę ekscytacji na myśl o obcowaniu z winami wyprodukowanymi z gron wyrosłych w polskich winnicach. Zwłaszcza, że do tej pory przydarzyło mi się to raptem dwukrotnie.

Tym większe moje oczekiwania, że udało mi się dorwać dwa wina z powszechnie u nas chwalonej Winnicy Płochockich; pozostałe trzy butelki pochodzą z oferty Winnic Jaworek. Pełna lista moich zakupów przedstawia się następująco:

Riesling 2009 (Winnice Jaworek)
Pinot Gris 2009 (Winnice Jaworek)
Traminer 2009 (Winnice Jaworek)
Seyval Blanc 2008 (Winnica Płochockich)
Sibera 2008 (Winnica Płochockich)

O roczniku 2008 wiem tyle, że podobno nie był najlepszy. Próbowane do tej pory dwa Jaworki z tegoż roku moim zdaniem były niemalże wyśmienite, co dobrze wróży przed odkorkowaniem win z roku ubiegłego. Internet z kolei podpowiada, że Płochoccy z rocznikiem 2008 poradzili sobie nader udanie, co także wpisuje się w pozytywny nurt oczekiwań.

Trudno zapewne będzie mi uwolnić się od uporczywej myśli, że oto degustuję polskie wino; mniemam, że opinia (wsparta solidną porcją autosugestii) z urzędu będzie pozytywna. Od czegoś trzeba wszak zacząć. Zwłaszcza, że poziom - nie tylko wina - ulega systematycznej poprawie.

środa, 1 września 2010

Letnie Reminiscencje, cz.2: Soave Classico Farina 2008

Za oknem ziąb, wiatr i wręcz tony chmur. Zwalistych, ciemnych, złowrogich i dojmujących. W kontekście z nękającymi nas nie tak dawno upałami, powoduje ów stan aury pewną moją konfuzję. Domyślam się, że rodzimi winiarze pogodowych powodów do zmartwień mają jeszcze więcej (nad czym z oczywistych względów szczerze ubolewam), ale bynajmniej nie zajrzałem tu, by publicznie się umartwiać. Skoro bowiem zrobiło nam się jesiennie, chciałbym powrócić do lata choć we wspomnieniach i przy szeleszczącym akompaniamencie deszczu przypomnieć sobie, cóż podczas upałów przydarzyło mi się wypić.


Soave Classico Farina 2008 DOC zakupiłem po możliwości spróbowania wina podczas marketowej degustacji. Oprócz wspomnianego, degustowaliśmy jeszcze organiczne Fasoli Gino Soave Borgoletto 2008 DOC (lekkie, sporo niepokornej kwasowości, dość jednowymiarowe). Lubię takie okazje (któż nie lubi?), bo choć warunki nie najlepsze, można wyrobić sobie wstępną opinię o danym trunku, bez konieczności finansowania całej zabawy. W tym przypadku pierwsze wspomniane wino zasmakowało, wskutek czego bez obaw nabyłem butelkę tegoż. Nie bez znaczenia był także kupaż (Classico stworzono ze szczepów Garganega i Trebbiano; Borgoletto to tylko Garganega).

W kieliszku słomkowe z wyraźnie zaznaczonym złotym refleksem. W sporej ilości uwolniły się bąbelki - dobrze, czy nie?

Chyba dobrze. Nos rześki, bardzo świeży (wino z rocznika 2008). Skojarzenia - kwiaty, białe owoce; po zakręceniu kieliszkiem sporo kwaskowej otoczki.

Usta świetnie zbudowane wokół kwasowego, agrestowego kręgosłupa. Trunek zbilansowany; kwasowość harmonijnie jest równoważona miękką, delikatną słodyczą. Jak nic wino na lato - lekkie, dobrze skomponowane, nie przesadnie ugładzone, orzeźwiające. Polecam!

***
Nie tak dawno, w tym samym sklepie, przypadkowo usłyszałem rozmowę dwóch klientek. Stały przy półkach z winem, trzymając dwa opisane wyżej rodzaje Soave. Będąc świadkiem ich niezdecydowania, wspartego stosowną dozą desperacji ("A może kupimy po prostu Fresco?"), ruszyłem z oratorską odsieczą, wskutek czego panie wyszły zadowolone z butelką Soave Farina 2008, ja zaś wyszedłem zadowolony po udanej akcji przekonywująco - perswazyjnej. De facto pierwszy raz przekonywałem obcą mi osobę do zakupu danego wina. Pytanie "Dlaczego akurat to wino jest dobre?" naprawdę nie jest tak łatwe :-)

sobota, 21 sierpnia 2010

Letnie Reminiscencje, cz.1: Fehervari Somlói Olaszrizling 2004


Skoro słowo się rzekło, czas zasiąść do pisania. Minęły trzy miesiące, wina tu i ówdzie się napiłem, teraz wypadałoby przypomnieć co ciekawsze trunki. Rzeczą oczywistą jest, że wszystkiego na łamach bloga przypomnieć nie zdołam, co nieco jednak udało mi się zapamiętać. Z wydatną pomocą mojego wysłużonego kajetu, rzecz jasna. A że lubię bawić się w serie postów (vide: Austryjackie dylemata), postanowiłem nazwać artykuły przypominające to, co działo się w ciągu mojego blogowego milczenia, Letnimi Reminiscencjami. A co mi tam.

Na pierwszy ogień biorę Fehervari Somlói Olaszrizling 2004. Nie mogłem się oprzeć pokusie ponownego spróbowania tego węgierskiego wina. Uznałem je za najlepsze białe wino, jakie miałem okazję spróbować w 2009 roku; odgrażałem się też wówczas, że w tym roku również je odkorkuję. Trochę celem porównania, trochę z oczywistych względów - jak tu odmówić sobie TAKIEGO trunku?

Wino już w kieliszku cieszy oko. Ładna, miodowa barwa, mieniąca się tu i ówdzie złotym refleksem. Zasadniczo tony ciemniejsze, choć mam wrażenie, że generalnie wino widzę jaśniej, niż zapamiętałem z pierwszego spotkania z Olaszrizlingiem.

Nos pełny, zdecydowany, wielopoziomowy.Trochę kurzu, trochę mokrej skały, w drugi tchnieniu wsparty słodkim syropem. Przy tym zadziorny, nie przesadnie przesłodzony.

Usta to przede wszystkim fantastyczna kwasowość. Oparty na niej kręgosłup trunku utrzymuje wino w ryzach, z jednej strony nie dając się ulotnić coraz lepszym wrażeniom, z drugiej zaś zachęcając do dalszej degustacji. Ciało wyrównane, kruche (acz mocne), świetna koegzystencja słodyczy z goryczą. Pięknie się otwiera, rozszerzając bukiet o delikatne perfumy i kwiaty.

Opis powyższy choć trochę mniej entuzjastyczny od tego z ubiegłego roku, zasadniczo potwierdzić miał jedną kwestię (i mam nadzieję, że ten cel udało się osiągnąć): Fehervari Somlói Olaszrizling z 2004 roku to fantastyczne wino. Kto ma okazję, niech koniecznie spróbuje; satysfakcja gwarantowana!

CDN.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Dobrze jest kiedyś wrócić

Długo zastanawiałem się jak rozpocząć tę notkę. W końcu od maja minął już kawał czasu, ja zaś ostatnio zaglądałem tu właśnie w maju. Nie da się ukryć, że trochę wyszedłem z wprawy. Czas jednak wrócić i tchnąć choć trochę życia w lekko zmurszałe progi bloga. Wina wszak pić nie przestałem, co więcej - podczas mojej nie do końca planowanej na blogu nieobecności, tu i ówdzie napiłem się doprawdy godnego uwagi trunku, nierzadko w fantastycznym towarzystwie. Za samym pisaniem zdążyłem się mocno stęsknić, mam więc nadzieję, że wracam na dłużej. Krótko mówiąc, witam po przerwie.

Cóż zdążyło mi się przydarzyć w czasie tych, bez mała, trzech miesięcy? Zapraszam na swoistą, niekoniecznie chronologiczną, retrospekcję.

Spotkanie z autorem bloga Białe nad Czerwonym - tak, tak, udało w końcu nam się umówić. De facto moje pierwsze spotkanie z twórcą (w)innego bloga. Spotkaliśmy się w Warszawie, w lubianej i polecanej przeze mnie węgierskiej winiarni "Borpince". Było wino (świetny tokaj i jeszcze lepsze czerwone, którego nazwy przez roztargnienie nie pomnę; w tym miejscu proszę serdecznie autora BnC o pomoc - tę nazwę trzeba ocalić od zapomnienia, przynajmniej mojego), była deska rozmaitości z papryką, wędlinami, pasztetami i serami, była - przede wszystkim - rozmowa. Nie da się ukryć, że mój znakomity interlokutor o winach jako takich wie dużo więcej, zaś opowiada o nich w sposób kapitalny - spotkanie było dla mnie doprawdy fantastyczną lekcją o winnym świecie. Rzecz jasna nie rozmawialiśmy jedynie o trunkach; mam szczerą nadzieję, iż nie było to ostatnie nasze spotkanie. Za które w tym momencie raz jeszcze składam serdeczne dzięki.

Urodziny bloga - trochę przemilczane, trochę zapomniane. Faktem jest, że 27 czerwca 2009 roku cała ta zabawa się dla mnie rozpoczęła. Pisałem wówczas: Blog ten powstał dlatego, że zapragnąłem zmienić wyżej opisany stan rzeczy. Pić wino świadomie, poznawać jego mniej znane oblicza, smakować głębiej. Głupio trochę cytować samego siebie, ale sądzę, że ta myśl dobrze oddaje moją motywację do dzielenia się moimi winnymi przemyśleniami właśnie na blogu. Co z kolei daje doskonały asumpt do coraz lepszego poznawania - wciąż dla mnie nieprzeniknionego - winnego świata (że tak górnolotnie pozwolę sobie zakończyć wątek urodzinowy). Chóralnego "Sto lat" nie było - to tak z kronikarskiego obowiązku...


Wyprawa do Rzymu - z którą wiązałem spore winne nadzieje. Wiadomo - Włochy, Sangiovese, Chianti... Okazało się, że w Lacjum niekoniecznie trafię na wielkie, lokalne wino. Być może nie nazbyt wnikliwie szukałem; dość jednak powiedzieć, że w zestawieniu z obfitującą w tematyczne przeżycia ubiegłoroczną podróżą do Portugalii (na marginesie, wciąż wierzę, że ją tu opiszę) tygodniowa wizyta w stolicy Italii z punktu widzenia enoturysty była raczej skromna. Co nie oznacza, że paru fajnych kieliszków we Włoszech nie wychyliłem; na wspomnienia te również przyjdzie pora. Sam Rzym zaś przepiękny.


Moje urodziny - aby świętowania nie było za mało. Wpadła jedna butelka ciekawego wina; opis znajdzie się na łamach bloga niebawem. Pinot Noir 2007 Saint Clair Marlborough. Czyli mój debiut w materii trunków nowozelandzkich.

Wino - po prostu. Jak napisałem wyżej, parę butelek w czasie mojego blogowego milczenia odkorkowałem, przy kilku zaś skrupulatnie notowałem wrażenia w moim kajecie. Wkrótce ujrzą one światło dzienne w moim internetowym notatniku, zwłaszcza, że (w moim odczuciu) są tego warte.

***

Przydarzyło mi się także zmienić layout strony. Trochę tytułem odświeżenia, trochę zaś dla motywacji do pisania. Ot, zmiany.

Przy okazji, serdeczne pozdrowienia dla autora bloga Wine Notes. Który, jak zauważyłem, niedawno również wrócił do blogowania po sporej przerwie. Tym samym dając mi sporego kopa, bym się sam wziął do roboty :-)

EDIT: Zauważyłem, że figla spłatał mi poprzedni licznik zamieszczony na stronie. Wskutek czego mamy, hmm, nowe otwarcie. I liczymy odwiedziny strony od nowa :-) Poprzedni zatrzymał się gdzieś na 3 500 odsłon - gonimy wynik!

czwartek, 20 maja 2010

Gulfi Nero d'Avola Rossojbleo 2007

Nazwa: Gulfi Nero d'Avola Rossojbleo 2007
Pochodzenie: Włochy
Region:Sycylia
Apelacja: IGT
Szczepy: Nero d'Avola
Rocznik: 2007
Zakup: Wina i Specjały, Wrocław
Cena: 57,50 zł

Jako, że od niemal dwóch miesięcy pijałem wyłącznie opisywane w Austryjackich dylematach raczej lżejsze wina austriackie, odczułem niedawno przemożną chęć spróbowania trunku w naturze swej bardziej złożonego, trudniejszego, który mógłby z jednej strony dostarczyć materiału wielowymiarowego, zmuszającego do zastanowienia, z drugiej zaś ucieszyłby podniebienie swoją siłą i niemałą mocą. Za dobrą radą doświadczonego winnego doradcy, nabyłem butelkę Rossojbleo prosto z sycylijskiej winnicy Gulfi. A jeśli Sycylia, to wiadomo - Nero d'Avola.

Tytułem wtrącenia dodam jeszcze, że degustację Rossojbleo
połączyłem z smakowaniem serów - czyniąc całą operację małym świętem smaku i aromatu. Ot, próba odreagowania po austriackich winnych wojażach. Poniżej tradycyjny opis wrażeń i próba ubrania degustacji w słowa.

W kieliszku barwa ciemna, najbardziej podpada pod bordo. Faktura gęsta, mętna, minimalny stopień klarowności. Mimo wszystko - nie dekantowałem.

W pierwszym nosie aromat jakby schowany; z trudem przebija się przez gęstą zawiesinę wina. Skojarzenia z ciemnymi, czerwonymi owocami, głównie dojrzałej wiśni. Drugi nos cokolwiek ciekawszy, na pierwszym planie pojawiła się mocna, dobrze zbudowana, czerwona porzeczka. W drugim planie nuty garbowanej skóry i wędzarni.

Na podniebieniu wino atakuje natychmiastowo. Mocne, pełne, długie. Wsparte mocarnymi garbnikami; w charakterze swoim ciemne, nieprzejrzyste. Finał długi, choć trochę zmiękczony; idąc w stronę odczuć bliższych synestezji, można by napisać, iż wino jest purpurowe, finisz zaś nieco jaśniejszy i bliższy czerwieni. Kapitalnie się otwiera, zyskując w miarę upływu czasu nieco inną, lżejszą barwę. Podpartą posmakiem pikantnym. Mocna rzecz!


Będąc zdecydowanie kontent po spróbowaniu wina, jego przyszłe połączenie z serami wydawało się bardziej nęcące. Sery nabyłem trzy - każdy o nieco innej charakterystyce.

Najbardziej miękki z nich to Boschetto z truflami, będący mieszanką z mleka owczego i krowiego. Sam w sobie wyborny, z winem skomponował się wręcz wspaniale. Na pierwszy plan w trunku wyszły nuty czerwonych owoców, ładnie się tym samym uwydatniając. Z kolei sam ser dostał jakby kolejnego wymiaru; bardzo głęboki, wyrazisty i długi smak, z wciągającym, ostro-słonym charakterem (czosnek, trufle, mleko). Zdecydowanie rekomenduję!

Drugim w kolei próbowanym serem była piemoncka töma - średnio-twarda, słonawa, delikatniejsza niż swój poprzednik. Z dodającą całości fajnego sznytu, pikantną skórką. W zestawieniu z winem ser zabrzmiał przede wszystkim łagodnie, dając się uspokoić w towarzystwie silnego trunku. Właściwie zagrało to i w drugą stronę, bowiem Rossojbleo w połączeniu z serem z Piemontu również ukazało swoją łagodniejszą stronę. Warto sprawdzić samemu.

Pecorino Nerone - to ostatni z degustowanych tego wieczoru serów. Najtwardszy, pochodzenia owczego. W opisywanym zestawieniu mocno wpłynął na wino, czyniąc je jeszcze mocniejszym, bardziej zdecydowanym, wysuwającym na pierwszy plan nuty kwasowe i pikantne. W finiszu aż nieprzyjemne. Sam ser łącząc się z trunkiem, zyskał nieco na architekturze, która stała się ciekawie nienatleniona i chropowata. Fajnie zagrały taniny, podsuszając nieco ser, któremu wyraźnie to się przydało. Kontrowersyjna fuzja.


***
Opisaną wyżej degustację jednoznacznie oceniam jako bardzo dobrą, momentami wręcz doskonałą. Wino okazało się godne polecenia, same sery również. Wybitnym połączeniem nazwać z czystym sumieniem mogę zestawienie Rossojbleo wespół z Boschetto z truflami. Oby jak najwięcej takich fuzji.

niedziela, 16 maja 2010

Austryjackie dylemata - And the real Winner is...

Czas podsumować moją austriacką przygodę. Najsampierw słówko wyjaśnienia, skąd słowo "real" w tytule notki. Otóż podobnie zatytułowanego posta zdarzyło mi się już raz popełnić; wówczas pisałem o zwycięzcy mojego mini-konkursu dotyczącego cen gasslerowskiego pakietu. Tym razem - aby uniknąć wątpliwości - mamy okazję do poznania trzech najlepszych z sześciu próbowanych win.

3. Brązowy medal i wywalczone rzutem na taśmę miejsce na "pudle" przypadło Welschrieslingowi. Głównie za bardzo ciekawy i złożony - jak na takie wino - nos. Tęgie ciało, fajny kwasowy owoc - to także zagrało na plus dla Welschrieslinga. Który w sumie okazał się winem nie nazbyt wymagającym, a jednak w pewien sposób intrygującym.




2. Miejsce drugie, a zarazem i srebro zdobył Zweigelt. Przede wszystkim za sprawą zaskakującej wielowymiarowości. Ładne oko, bogaty nos, frapujące podniebienie. Wędrujące co i rusz w różne strony skojarzenia (LBV!), zdecydowanie pozytywne odczucia - a to wszystko po określeniu w pierwszej rundzie wina jako "mdłego". Dobrze, że miałem drugą szansę obcowania z tym winem - jest naprawdę niezłe.



1. Nie mogło być inaczej. Zachwycił w rundzie pierwszej, potwierdził to wszystko w rundzie finałowej. And the real Winner is Weissburgunder - cóż więcej pisać? Ma wszystko to, co mieć powinno; kwasowość, naturalnie miękki charakter, owoce. Ładny bilans, takaż faktura. Wino godne polecenia, do wypicia przy niejednej okazji. W moim mini-panelu zasłużone złoto.

***
Po zakupieniu 12 butelek z 6 rodzajami win z austriackiej posiadłości Johanna Gasslera (rocznik 2008) i opisaniu wielu wrażeń degustacyjnych, czas zakończyć, zainaugurowany półtora miesiąca temu cykl Austryjackie dylemata. Przede mną mnóstwo butelek do odkorkowania (kilka zresztą przydarzyło się jeszcze w trakcie opisywania Austriaków) i tyleż do opisania; pewnikiem już z innych winnych krain. Co nie znaczy, że o Austrii zapomnę.

Dzięki Wszystkim za głosy w dyskusji - każda wypowiedź to dla mnie spora inspiracja. Jeśli tylko ktoś miał (lub mieć będzie) sposobność do spróbowania któregoś z przedstawionych win, chętnie poznam opinię, do której opublikowania zachęcam.

Austryjackie dylemata rocznika 2008 uważam za rozstrzygnięte.

Austryjackie dylemata - Weissburgunder


Niepostrzeżenie znaleźliśmy się na ostatniej prostej Austryjackich dylematów. Oto przychodzi mi opisać ostatnią butelkę z mojej gasslerowskiej kolekcji, Weissburgundera. Później już tylko powrót do wszystkich wspomnień, chwila zastanowienia i werdykt - mający na celu wskazanie najciekawszych moim zdaniem trunków Gasslera z 2008 roku. Czy to komuś się przyda, jest kwestią wtórną, natomiast chętnie porównałbym moją opinię o poszczególnych winach z kimś innym. Ochotnicy mile widziani :-)

Do rzeczonego pinota podszedłem wręcz z ekscytacją - w moim roboczym kajecie przy opisie poprzedniej butelki znalazłem jedno tylko słowo: "Najlepsze!". Ha, czy i tak mnie porwie tym razem? Oto i zagwozdka.

Zatem do rzeczy. Barwa jasnożółta, pełna, naturalna. Mieni się tu i ówdzie refleksem zielonkawym. W oczywisty sposób klarowne.

Pierwszy nos pełny a zarazem i delikatny. Skojarzenia: kwiaty, białe owoce, może morele. Nos drugi bardzo przyjemny; zmiękczony pastelowym gruszkowo-morelowym aromatem.

Na podniebieniu słodkawe z fajnymi akcentami kwasowości. Te kwasowe wtrącenia przypominają mi Welschrieslinga, natomiast tu ich charakter nie jest tak ekspansywny; wyraźnie utrzymane są w ryzach. Smaki tożsame z aromatami, budowa średnia, zbilansowana. Oleiste. W długim i wyrazistym finiszu kolejna doza zmiękczenia, dająca winu kilka wymiarów.

Wino ciekawie otworzyło się lekkim skojarzeniem z melonem; nabrało także więcej goryczki. Jak dla mnie - naprawdę dobrze stworzony trunek; jestem w 100% za!

sobota, 15 maja 2010

Austryjackie dylemata - Welschriesling

Byłem bardzo ciekaw tego wina. Welschriesling bowiem podczas pierwszej rundy degustacji trunków z mojego austriackiego pakietu zaprezentował się bardzo dobrze, by nie powiedzieć wyśmienicie. Jako, że moje notatki z tamtego okresu pozostają jednak dość ascetyczne (dosłownie kilka skreślonych pospiesznie słów-kluczy), na moją ich dzisiejszą interpretację patrzę nader podejrzliwie, będąc skłonnym raczej uznać za prawdziwe to, co wydarzy się z drugą butelką WR. I co opisane zostało poniżej.

W kieliszku jednorodna, złotawa barwa. Klarowne i bez zbędnych, rozpraszających refleksów innej proweniencji. Bąbelków parę, pojawiły się raczej z przyzwoitości, niż w roli zwiastunów szczególnych mineralnych przymiotów trunku.

Pierwszy nos kłujący, bardzo świeży, z wyraźnym atakiem aromatu jabłkowego. W drugim planie czai się element zakurzony, jakby pylisty - co może czynić to wino wielkim, jednakowoż może je także pogrążyć. Robi się ciekawie.

Nos drugi: powtórka pierwszego z fajnym, kwiatowym wtrętem. Bardzo ciekawy, zimny aromat (wino nie było przesadnie schłodzone - to raczej właściwość zapachu, niż po prostu temperatura trunku). Coraz lepsze rokowania.

Na podniebieniu przede wszystkim owocowa kwasowość, wsparta znanym z próby pierwszego nosa zakurzonym odczuciem. Solidne ciało, to bez wątpienia najtęższe z dotychczas próbowanych białych austriackich. Kwasowe wrażenia dominują i utrzymują się do końca stosunkowo długiego finiszu.

Opisywana kwasowość bardzo naturalnie rozwija się w miarę oddychania trunku, natomiast zmierza to wszystko w przewidywanym kierunku. Na niespodzianki w przypadku WR nie ma chyba co liczyć.

Naprawdę niezłe wino. Z jakże intrygującym "kurzowym" podmuchem. Od razu odkrywa jednak wszystkie karty, nie dając szansy na wgłębienie się w jego walory. Dobre lecz jednowymiarowe.

piątek, 14 maja 2010

Austryjackie dylemata - Rheinriesling


Przeciągnięty nieco w czasie panel win austriackich (w dodatku zakupionych u jednego producenta) nabiera nam rumieńców. Oto w szranki i konkury staje czwarty z rzędu trunek, za którego powstanie odpowiedzialny jest Johann Gassler; Panie i Panowie - Rheinriesling.

Oko nieuzbrojone zauważa w kieliszku sporą ilość bąbelków, co każe domniemywać mineralnej faktury wina. Kolor jasnozłoty, wpadający gdzieniegdzie w oliwkową manierę. Bardzo klarowne.

Pierwszy nos jest kwaśny niedojrzałymi zielonymi jabłkami. Próba drugiego nosa przywodzi na myśl skojarzenia z dżemem; zapachy są słodsze, bardziej nasycone, wciąż oscylujące wokół jabłkowych konotacji. Co cieszy, spora w tym doza świeżości.

Na podniebieniu pierwsze co zwraca uwagę, to stosunkowa duża oleistość wina, zdecydowanie nie współgrająca z wrażeniami wzrokowymi i zapachowymi. Ciało stabilniejsze niż można było założyć. Skojarzenia stricte smakowe zbieżne z aromatem i wyglądem.

Gdy wino trochę pooddychało, z czasem budowa zdała się trochę lżejsza. Choć w smaku trunek nieco ciemnieje; wręcz parcieje. Więcej zrobiło się na języku swoistego luzu, więcej przestrzeni, ale za to z dozą nieprzyjemnej gorzkiej smugi. Nie da się nie stwierdzić, że w miarę otwierania się wino traciło.

W porównaniu do pierwszej tury i pierwszej degustacji Rheinrieslinga, trunek wypadł mocno porównawczo. W drugiej turze zdecydowanie przegrywa ze swoim poprzednikiem, GV. Średnie.

PS. Odpaliłem na próbę konto na Twitterze. Dla eksperymentu spróbuję trochę poćwierkać o moich winnych poszukiwaniach. Zainteresowanych zapraszam, niezainteresowanych... też :-)

niedziela, 9 maja 2010

Austryjackie dylemata - Grüner Veltliner


Konkurs mamy rozstrzygnięty, kolejne butelki odkorkowane, nie pozostaje mi więc nic innego, jak powrócić do opisywania materii na blogu najwłaściwszej. Czyli wrażeń związanych z degustacją wina.

Trzecim z kolei trunkiem pochodzącym z winnicy Johanna Gasslera, który przyszło mi próbować, był Grüner Veltliner. Sam szczep bywa porównywany do rieslinga; nie mnie z tym polemizować. Zainteresowanych odsyłam w miejsca, gdzie znawcy tematu wypowiadają się w temacie (skądinąd ciekawie i frapująco), zaś sam przystępuję do opisu degustacji.

Przede wszystkim słowo "odkorkowane", które padło dwa akapity wcześniej, w przypadku próbowanego GV nie do końca jest adekwatne. Oto zawartość butelki zabezpieczona została bowiem... kapslem. Co jednak w przypadku trunków austriackich aż tak wielkim zaskoczeniem nie jest.

Do rzeczy. W kieliszku widoczne na pierwszy rzut oka bąbelki pozwalają liczyć na mineralną fakturę wina. Barwa jasnozłota z ciekawym, oliwkowym refleksem (było nie było, jednak grüner...). Interesująca właściwość całości - choć trunek jest naturalnie klarowny, widać w nim sporą gęstość i nieco cięższą konsystencję. Ciekawe.

Pierwszy nos: słodkie jabłka, miąższ gruszkowy, świeże (może nieco przejrzałe) białe owoce. Bardziej pasuje mi do wina jesiennego niż wiosennego.

W próbie drugiego nosa wino zagrało bardziej słodyczą niż świeżością. Pojawiły się nuty morelowe i brzoskwiniowe; jabłko jednak wciąż dominuje.

Fajnie kwasowe, złamane w finiszu jesiennym białym owocem - oto pierwsze wrażenia z podniebienia. Słodycz właściwie niewyczuwalna, zdecydowanie góruje nad wszystkim kwasowość. Dominująca i mocna, ale nienatrętna. Wsparta owocowym odczuciem. W stosunkowo wydłużającym się, kwaśno-gorzkim finiszu, również odnaleźć można wyraźne ślady cytrusów.

Pierwsza opinia: wino zdecydowanie nie wybitne. Z drugiej jednak strony - niezobowiązujące. Świeże, ciekawe, z mineralną architekturą, godne wypicia w większym gronie w słoneczny dzień. Choć charakter ma intrygujący, lekko jesienny.

PS. Przy degustacji słuchałem George'a Harrisona - połączenie wyszło doprawdy ciekawe. A skoro jesteśmy już przy temacie muzyki, chciałbym szczerze polecić blog Winogranie (gdzie swoją drogą niedawno wdałem się w dyskusję z autorem o połączeniu wina z muzyką). Warto zajrzeć - by później posmakować i zarazem posłuchać.

wtorek, 4 maja 2010

Austryjackie dylemata - And the Winner is...


Na chwilę czas przerwać opisywanie li samych tylko wrażeń z degustacji win Johanna Gasslera. Oto bowiem pod notką, zapowiadającą serię kolejnych wpisów we wspomnianej materii, wywiązała się mini-dyskusja będąca pokłosiem zadanego przeze mnie pytania dotyczącego ceny zestawu dwunastu butelek austriackich trunków. Którego brzmienie chciałbym w tym miejscu oddać:

Kto zgadnie ile zapłaciłem łącznie za wyżej opisaną parszywą dwunastkę? Czeka nagroda :-)

Słowo się rzekło, beczułka w piwniczce. Z pewnym opóźnieniem, ale jednak - serdecznie dziękuję za głosy autorom blogów Winne Przygody, Białe nad Czerwonym oraz Winotopia. Najbliżej prawdy okazał się być twórca drugiej z wymienionych witryn, który wycenił pakiet win na 178 PLN. W rzeczywistości kosztowały mnie one łącznie 131 PLN, tak więc za różnicę w ocenie można by nabyć jeszcze jakiś godny uwagi trunek.

Laureatowi mojego mini-konkursu gratuluję i proszę o kontakt celem odebrania obiecanej nagrody.

Pozostałym uczestnikom również gratuluję. Miejsca na podium :-)

Pierwszy prawdziwy konkurs w dziejach bloga O winie uważam za rozstrzygnięty.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Austryjackie dylemata - Zweigelt


Tak się złożyło, że w pierwszej kolejności podczas moich degustacji trunków z winnicy Johanna Gasslera, zająłem się winami czerwonymi i po Blauburgerze w kieliszku znalazł się Zweigelt. Taki wybór o ile dobrze pamiętam nie był podyktowany jakimiś szczególnymi względami - można zatem uznać go za przypadkowy. Z drugiej strony nadaje to całemu procesowi względnie konsekwentnych kształtów (choć nie wiem, czy nie powinienem rozpocząć od win białych). Pozostawiając tę kwestię w sferze lekkiego niedopowiedzenia, przechodzę do opisu wrażeń.

Oko klarowne. Odrobinę rozmyte, natomiast z pewnym charakterem. Czerwień czereśni. Co istotne - kolor jest po prostu ładny.

Pierwszy styk z aromatem to skojarzenie ze słodkimi wiśniami. Dodatkowo plączą się gdzieś nuty czekoladowe. Alkohol wyczuwalny, acz nienatrętny.

Po zakręceniu kieliszkiem trunek ukazał swoją wielowymiarowość. Zapachniało porzeczką, nuty owocowe zdecydowane i głębokie. Ciemne, nasycone aromaty. Gdzieś tam mignęło mi w głowie skojarzenie z mocnym porto (LBV?). Robi się coraz ciekawiej.

Na języku wino nie traci (uff...). Miękkie, o zbilansowanej budowie i zrównoważonym poziomie kwasowości. Ciało koresponduje z aromatem i wrażeniami wzrokowymi. Przyjemne konotacje z świeżymi, czerwonymi owocami. W średnio długim finiszu czuć dominantę alkoholową, ale - podobnie jak w przypadku próby pierwszego nosa - nie psuje ona ogólnego wrażenia. Sama końcówka jest trochę słodsza i cięższa (co akurat mnie wprawiło w pewną konfuzję), co również daje pojęcie o wielowymiarowości wina.

Żeby nie było - gasslerowski Zweigelt to nie ósmy cud świata. Wino wypadło jednak w swojej kategorii bardzo przyzwoicie, konsekwentnie i - co najważniejsze - interesująco. Podczas degustacji pierwszej butelki Zweigelta moje wrażenia były odmienne, wówczas trunek określiłem jako mdły i nijaki. W drugim podejściu to się zmieniło, zatem mamy kandydata do miejsca na podium.

sobota, 17 kwietnia 2010

Austryjackie dylemata - Blauburger


Od pamiętnej soboty minął tydzień. Cóż napisać? Show Must Go On, jak to mądrze zaśpiewali jedni, czy może All Things Must Pass, jak filozoficznie stwierdzili inni? Pewnie jedno i drugie. Ja dodam jeszcze coś. Powrót do normalności nastąpił szybciej, niż należało się spodziewać (za moim ulubionym Supergigantem). Lepiej nie określiłbym aktualnych nastrojów. Zatem na ziemię schodzę i ja.

Drugą turę obcowania z trunkami z winnicy Johanna Gasslera rozpocząłem podobnie jak pierwszą - od Blauburgera. Pseudo-impresjonistyczna (acz mogąca się podobać) etykieta, brak kontretykiety, niby niedbale skreślone piórem grono - pierwsze wrażenia za nami. Nie wyróżniający się niczym szczególnym korek wędruje do kolekcji, a wino trafia do kieliszka. Zaczyna się pierwszy z moich austriackich dylematów.

Kolor trunku charakterystyczny, nietuzinkowy, choć nieco blady. Podpalana, aspirująca do miana ciemnej czerwień, ździebko jednak rozwodniona. Brak niezbędnego nasycenia.

Nos mdławy. Odrobinę za słodko. Skojarzenia z truskawką w oplatającym ją likierowym aromacie. Trochę za bardzo drażni alkohol (13,5%).

Drugi nos wielkich zmian nie przynosi. Całość zmętniała, nieprzyjemne doznania alkoholowe uderzyły w dwójnasób, truskawka wydała się jakby przejrzała. Zdecydowanie nie zapowiada się to dobrze.

Usta zaskakują. Przygotowane przez zmysł wzroku i powonienia na wrażenia cokolwiek przykre, w pierwszym kontakcie zdały się być lekkie i pozbawione ciężaru słodyczy. Rzecz jasna obyło się bez szczególnych uniesień - schowany owoc, nijakie garbniki, całość goryczkowa i dziwnie gryząca. Dość rozlazłe ciało.

W miarę upływu czasu, po otwarciu się, wino nieco zyskało. Nieprzyjemny charakter został odrobinę zamaskowany, zaś wyczuwalne stały się nuty wprost miłe, choć nie dominowały one nad całością. Chropowatość wina nie była funkcją jego wymagającego charakteru. Oto Blauburger okazał się trunkiem nie spełniającym oczekiwań, raczej nie godnym polecenia. Zaskoczenie tym większe, że w pierwszym rozdaniu z mojej austriackiej kolekcji zawartość otwartej wtedy butelki wydała mi się stosunkowo interesująca i rokująca.

Werdykt: słabe wino. Niemal pewna druga połowa stawki.

sobota, 10 kwietnia 2010

...


Miałem plan na ten dzień. W którym było także miejsce na poblogowanie, nieco większą w porównaniu z ostatnimi czasy aktywność w tym miejscu.

Rano nadeszła informacja.

To, co wydarzyło się dziś, 10 kwietnia 2010 roku, boleśnie wyryje się nam wszystkim w pamięci. Przerażający dramat. Niewypowiedziany żal po stracie Ich wszystkich. I to ciągłe niedowierzanie...

W takich chwilach kompletnie nie wie się, co pomyśleć, powiedzieć, napisać.

Przyznaję, że nie wiem nawet jak milczeć.

środa, 7 kwietnia 2010

Austryjackie dylemata - intro


Win z Austrii niespecjalnie często miałem okazję próbować. Onegdaj przydarzył się niezobowiązujący Zweigelt, kilka razy próbowałem tychże w sposób nieco pospieszny, by nie napisać powierzchowny, bez poświęcania im uwagi na blogu.

Informuję zatem uroczyście, iż ten stan ulega właśnie zmianie. Niedawno zakupiłem bowiem dwanaście butelek wina (6 rodzajów - po dwie z każdego) produkowanego w winnicy Johanna Gasslera, w Austrii właśnie. Winnica liczy sobie 6 hektarów, na których Gassler z pieczołowitością oddaje się winnej pasji.

Przyznam szczerze, że w temacie producentów austriackich jestem laikiem, nie wiem więc czy producent zakupionych przeze mnie win to potentat czy też lokalny twórca (coś podpowiada mi to drugie - jeśli się mylę, prośba o sprostowanie). Wiem za to, że przede mną spora okazja do lepszego zaznajomienia się z tematem i to w tym właściwym, bo winnym aspekcie.


Założenie eksperymentu było następujące: pierwsze sześć butelek podlega niezobowiązującej degustacji z obowiązkowym zapisem wrażeń. Kolejna szóstka to porównanie z poprzednikami i wyciągnięcie logicznych wniosków. Jeżeli wino nr 2 znacząco będzie się różnić od wina nr 1 (naturalnie tego samego rodzaju), wówczas bezlitośnie obnażę te nieprawidłowości na blogu. Jeśli z kolei będziemy mieli do czynienia z różnicami subtelnymi (których jestem pewien), postaram się wyciągnąć z próbowanych trunków połączone wnioski, tu i ówdzie zaznaczając jaką dygresją co ciekawsze rozbieżności. W wielkim finale (z fanfarami, czerwonym dywanem, konfetti i krokodylami) wybiorę trzy najlepsze z próbowanych przeze mnie win, z naciskiem na wino zwycięskie.

W konkursie udział biorą:

Blauburger
Grüner Vetliner
Zweigelt
Weisserburgunder
Welchriesling
Rheinriesling

Żeby było jasne: pierwsza szóstka już za mną - wina zakupiłem w początkach marca :-). Niedawno rozpocząłem drugą, finałową serię konkursu (do której zakwalifikowały się wszystkie trunki). Który okaże się Schlierenzaurerem, a który Morgensternem rozgrywek? Pierwsze rozstrzygnięcia już niebawem!

PS. Małysza z premedytacją w to nie mieszam. Po pierwsze, startują trunki austriackie. Po drugie - wiadomo, że wygrałby w przedbiegach :-)

PS2. Kto zgadnie ile zapłaciłem łącznie za wyżej opisaną parszywą dwunastkę? Czeka nagroda :-)

środa, 3 marca 2010

Los Molinos Reserva 2001

Nazwa: Los Molinos Reserva 2001
Pochodzenie: Hiszpania
Region:Valdepeñas
Apelacja: Denominación de Origen
Szczepy: Tempranillo
Rocznik: 2001
Zakup: Alma (Renoma), Wrocław
Cena:

Jako się rzekło, nastał czas nadrabiania blogowych zaległości. Tym razem kolej na Los Molinos, wino z jakże charakterystyczną etykietą. Choć wiatrak kojarzy się zwykle z Holandią, to jesteśmy w Hiszpanii i próbujemy jednej z flagowych marek regionu Valdepeñas. Tytułem wtrącenia dodam, że Los Molinos pierwszy raz próbowałem w Holandii kilka lat temu - zatem i wątek niderlandzki znalazł swoje rozwiązanie. Niedawno zaś mogłem przekonać się, czy moje ówczesne zachwyty (wino oceniłem na miarę swoich marnych umiejętności bardzo dobrze) pozostaną aktualne.

Oko bardzo zdecydowane i ciemne. Krwistoczerwone, mięsiste, o konsystencji niemal dżemu. Nos konsekwentny - czuć Reservę, czuć że wino swoje wyleżało. Ciężki, pełny, nasycony aromat, z dominującymi nutami dymu, tytoniu i śliwki z wędzonym boczkiem. Owoców nie uświadczysz, klimat wybitnie gęsty.

Na podniebieniu nadal ciemno, nadal piwnica. Spora doza ogólnie pojętej wytrawności wsparta mocarnymi taninami. Budowa ciemna i pełna, trunek długi i gruby. W finiszu ujawnia się kwasowa odsłona wina, zdecydowanie i konsekwentnie wieńcząca całość.

W miarę otwierania się wino nabrało pewnych lżejszych przymiotów - i to właśnie decyduje o klasie Los Molinos. Trunek pozostał ciężki, mocny i zdecydowany, natomiast zyskał drugi odcień, trochę jaśniejszy, lżejszy, mniej zobowiązujący. Mniej piwnicy, więcej konfitur. I to ta właściwość wina każe potraktować mi je jako trunek godny polecenia i wart swojej ceny. Choć gdyby nie to, i tak byłbym kontent. Wówczas jednak mielibyśmy do czynienia z winem jednowymiarowym, co mimo wszystkich swoich zalet, pozostawia jednak czasem pewien niedosyt.

wtorek, 2 marca 2010

Po sąsiedzku czyli w Czechach


Nazwa: Mikulov Ryzlink rýnský
Pochodzenie: Czechy
Region: Morawy
Apelacja:
Szczepy: Ryzlink rýnský
Rocznik: 2008
Zakup: Hipermarket Tesco, Rokytnice nad Jizerou
Cena: ok. 80 Kč

Po kolejnym weekendzie na stoku narciarskim u naszych południowych sąsiadów postanowiłem zmienić nieco upodobania jeżeli chodzi o kwestie zakupowe i obok zapasów znakomitego czeskiego piwa, nabyć także i butelkę rodzimego, czeskiego wina. Nie od dziś wiadomo, że bracia Czesi bardziej mają z winem po drodze niż my (choć to szybko może się zmienić, patrz Winnice Jaworek, czy Winnica Płochockich), stąd też decyzja o spróbowaniu ich produktu regionalnego była ledwie kwestią czasu. Nie mówiąc już o terroir :-)

W kieliszku żółtawe, jakby musujące, przypominające ciemniejszego o ton szampana. Pierwszy nos bardzo słodki, a przy tym i lekki; bardziej trąci Gewürztraminerem, choć takim specyficznym, pozbawionym trochę ciała. Dużo pasteli, trochę mineralności. Cień melona. W drugim podejściu nadal słodko, pojawiło się liczi, jest też jakiś ogólny, kwiatowy charakter całości. Ładnie.

Usta oleiste, dobrze układają się z harmonijnym ciałem. Całość wyważona, bez jakichkolwiek radykalizmów. Nieco goryczkowy finał, nie ujmujący trunkowi charakteru. Poziom kwasowości ok, choć ta sama w sobie zdaje się być nieco sztuczna, jakby powierzchowna.

Pierwszy czeski trunek w progach bloga wytrzymał próbę, choć daleki jestem od peanów. W miarę otwierania się wino nieco traciło, co odbiło się na ogólnej jego ocenie. Która moim zdaniem brzmi: niczego sobie. I zdecydowanie nic ponadto.

poniedziałek, 1 marca 2010

Mini-panel win chilijskich

Jako, że ostatnimi czasy na blogu nie działo się wiele, win zaś kilka przydarzyło się spróbować, powstało nam trochę zaległości, które w ramach skromnych swoich możliwości postaram się nadrobić. A że niedawno w stosunkowo krótkich odstępach czasu kilkukrotnie obcowałem z winami chilijskimi, postanowiłem zebrać to w całość i zwięźle podsumować.

Cono Sur Gewürztraminer 2009 - to już drugie w progach bloga wino z rowerem na etykiecie (poprzednio przydarzył się blend Camernere i Cabernet Sauvignon). Tym razem padło na trunek biały - w różnorodności siła.

Wino o ładnej, złocistej prezencji. W nosie zakręciło perfumami, kwiatami, może lekkim tchnieniem limonki. W tle można było dopatrzyć się i melona - wszystko zaś w intensywnej, pastelowej oprawie.

Na podniebieniu pełne, mleczne, pociągłe. Średnia końcówka, fajnie wyważona kwasowość. Czuć ślady bąbelków i niewymuszonego muśnięcia mineralności. Paleta smaków zbieżna z aromatem. W miarę otwierania się wino nabierało krągłości i pluszowego, miękkiego charakteru. W tej cenie - świetne!

Stołowe Mesa del Mundo 2008 przyszło mi degustować przy okazji wizyty u znajomych. Porównania z Cono Sur nie wytrzymało, natomiast jak na trunek stołowy, wino całkiem niezłe.

W kieliszku jasnożółte, odrobinę rozmyte. Nos o mniejszym stopniu natężenia, za to przyjemny i rześki. Czuć agrest i igliwie.

Na podniebieniu zanadto kwasowe. Ciało bez zastrzeżeń, równowaga w normie. Przykrótki finisz, odpowiadający właściwie długości kwaśności. Orzeźwiające, świeże, lekkie. Potraktowane jako stołowe, w zupełności wystarcza.

Dłuższa historia wiąże się z Viña Maipo Sauvignon Blanc Chardonnay 2009. Ten trunek towarzyszył nam bowiem podczas samodzielnej degustacji, jak i w czasie eksperymentów kulinarnych.

Sam w sobie prezentuje się całkiem nieźle. Ładna, żółta barwa, intensywny (acz nie przeciążony), aromatyczny nos i stosunkowo lekka całość, wzbogacona dobrym poziomem kwasowości, elementem słodyczy i ciekawym gruszkowym skojarzeniem.

W pierwszej kolejności uczyniliśmy wespół z Anią Viña Maipo towarzyszem kurczaka w miodzie, podanego z ryżem z kurkumą w towarzystwie groszku. Połączenie udane, mogę z czystym sumieniem polecić (choć szczerze przyznaję, że spodziewałem się symbiozy niema idealnej, otrzymałem zaś współpracę "ledwie" udaną). Kurczak fajnie korespondował z Sauvignon Blanc, z kolei Chardonnay ładnie spinał w całość danie wraz z trunkiem.

Nieco inaczej sprawa się miała w odniesieniu do smażonego łososia podanego z makaronem ze szpinakiem. Podobno Sauvignon Blanc dobrze koresponduje ze szpinakiem właśnie. Nie wiem zatem, czy to wina makaronu, czy tak duże oddziaływanie Chardonnay - natomiast makaron nie ułożył się z winem w ogóle. Sytuację ratował łosoś, któremu podany trunek najwyraźniej przypasował.



Nie wiem z czego wyniknęła ostatnimi czasy taka częstotliwość naszego obcowania z trunkami chilijskimi, natomiast wiem, że doświadczenie to udane i godne polecenia. A że opisane degustacje miały miejsce już jakiś czas temu, sporo przed nastaniem niedawnych wydarzeń w Chile, chciałbym wyrazić w tym miejscu nadzieję, że sprawy możliwie szybko wrócą na właściwy tor. Nie tylko ze względu na wino.

niedziela, 28 lutego 2010

Dobrze poczytać o winie


Niedawno wpadł mi w ręce najnowszy numer prenumerowanego przeze mnie Magazynu Wino. Nie byłoby w tym nic dziwnego (zwłaszcza w kontekście pisania o tym na blogu), gdyby nie jeden, istotny fakt. Otóż periodyk ów przeszedł w ostatnim czasie spory lifting, zdecydowanie działający na korzyść jego odbioru. A że wino nie tylko pijamy, a staramy się o nim także czytać, warto odnotować ten zabieg. Zwłaszcza, że to kolejna cegiełka w konsekwentnie prowadzonej przez redaktorów magazynu misji promowania kultury wina w Polsce. A przy okazji i kolejny przejaw profesjonalizacji. Zatem co takiego się zmieniło?

Po pierwsze - rozmiar gazety i jakość papieru. Ten używany aktualnie jest o ton lepszy od swojego poprzednika, sam periodyk zaś zyskał nieco na wysokości. Co dalej? Ładny, unowocześniony layout całości, czytelniejsze rozplanowanie treści, konsekwentnie utrzymany kształt pisma. Zniknęła większość reklam. Przyznaję, że nieco przeszkadzało to w odbiorze treści w poprzednich numerach magazynu; tam content reklamowy stanowił naprawdę sporą część całości. Oczywiście zdaję sobie sprawę z prostej zależności przekładającej się z ilości reklam w numerze na zawartość opisanej w nim treści - natomiast jako czytelnika cieszy mnie znalezienie przez wydawcę drogi kompromisu łączącej wysoką jakość merytoryczną gazety z relatywnie niewielką - zwłaszcza w porównaniu - zawartością treści promocyjnych. Tyle na szybko, jeżeli chodzi o te bardziej zauważalne okiem nieuzbrojonym zmiany. A cóż zmianie nie uległo?

Na pewno wysoka jakość artykułów. Nie zamierzam wypisywać tu jakichś przesłodzonych laurek na cześć autorów, natomiast sprawiedliwie mogę oddać im, że przekazywane treści pozostają merytorycznie na wysokim poziomie. Co w zestawieniu z poprawioną jakością przekazu daje nam naprawdę dobrą wypadkową. Felietony niezmiennie ciekawe, artykuły tematyczne intrygują, panel win (i wód!) jak zawsze interesujący.

Żeby nie przedobrzyć - po prostu zachęcam do lektury najnowszego numeru Magazynu Wino. I gwarantuję, że za poniższą notkę nie zostałem przez wydawcę w jakikolwiek sposób wynagrodzony :-)

PS. A w kontekście tytułu notki, mam nadzieję, że dobrze poczytać również i "O winie" :-)