niedziela, 8 września 2013

Koniec

Data publikacji (przed)ostatniej notki - 7 kwietnia 2012.
Liczba notek w 2012 ogółem - 4.
Liczba notek w 2013 ogółem - 0 (po opublikowaniu tej notki - 1).

Trochę mało, prawda? :-)

Czas się zwijać.

Dzięki Wszystkim tym, których zdążyłem dzięki winu poznać i od których mogłem się niemało nauczyć. Piotr i Maciej - podziękowania szczególne.

Wino pijam nadal, ale ciśnienia na pisanie już nie mam. Nie żebym tu się jakoś sadził - przejrzałem niedawno swoje notki; dziś trzy czwarte z nich zapewne wyrzuciłbym do kosza (w momencie ich pisania najczęściej nie miałem pojęcia o czym piszę) :-) Ale zostawiam, co mi tam. Choćby na pamiątkę mojej winnej blogowej podróży. Poza tym - uważam, że nie mam się czego wstydzić. Ale lepiej jednak chyba pisanie zostawić znawcom. A samemu zająć się degustacją na własne potrzeby :-)

Blogowanie było dla mnie naprawdę świetną zabawą, a przy okazji i nauką. Dziś, po paru ocenionych butelkach wiem tylko tyle, że z winem jest dokładnie tak, jak z muzyką. Dzieli się na dobre i złe.

Na zdrowie!

sobota, 7 kwietnia 2012

Barolo Prunotto 2007 DOCG

Modne ostatnio stało się pisanie o niedrogich winach z dyskontów. Początkowo tematem zajmowali się chyba tylko amatorzy piszący o winach na swoich blogach (było budżetowo, a czasem i całkiem smacznie). Ostatnio jednak o winach dyskontowych można było poczytać już niemal wszędzie, uwzględniając w tym także ogólnopolskie portale, czy witryny współtworzone przez ludzi zawodowo zajmujących się winopisarstwem.

W sumie fajnie, że temat został tak podkręcony, bo ostatecznie jakoś tam świadczy to o tym, że coraz więcej w naszym życiu wina. Jednak skoro tak dużo można poczytać o winach za 10 PLN, postanowiłem wyłamać się i napisać conieco o winie za 210 PLN.

Butelkę Barolo Prunotto 2007 DOCG nabyłem dość niedawno - uświetniła ona wieczór, podczas którego świętowałem jeden ze swoich największych sukcesów w ostatnich latach. O szczegółach pisać nie będę, bo to w tym miejscu zbędne; dość powiedzieć, że oczekiwania miałem wobec tego wina olbrzymie (summa summarum wybuliłem na butelkę ponad 200 PLN, co dla portfela blogera-amatora pozostaje wciąż istotnym uszczupleniem). Jak zatem wrażenia?

W kieliszku stosunkowo jasna ciepła czerwień, odcienie ceglaste, może miedziane. Całość klarowna. Nos palący, lekko zadymiony. Po zakręceniu kieliszkiem wręcz metaliczny; w tle wyczułem skórkę od chleba.

W ustach przede wszystkim spora kwasowość i słusznej miary garbniki. Wino jest jednak wyważone, harmonijne, w pewnym sensie smukłe. Eleganckie i długie. Wrażenia smakowe to przede wszystkim skojarzenia ze skórką od chleba i suszonymi owocami. Z każdym kieliszkiem lepsze (zanotowałem, że to opinia nie wynikająca wprost ze zwiększającej się ilości alkoholu w organizmie, choć wiadomo, jak to jest).

Barolo miałem okazję odkorkować po raz pierwszy. Wcześniej przydarzyło mi się próbować go na kilku degustacjach, jednak wiadomo - inaczej pija się wino, mając na nie czas i mogąc poświęcić mu swoją uwagę. Moja opinia o Prunotto 2007 jest jak najbardziej pozytywna - z czystym sumieniem polecam każdemu. Starałem się oddzielić wrażenia od poziomu cenowego (żeby uniknąć przymusu ocenienia wina jako doskonałego) - mam wrażenie, że z uwagi na mój debiut w tej materii, udało mi się to.

Świetne wino.


niedziela, 26 lutego 2012

Portugalskie sentymenty

O ile mnie pamięć nie myli, jeszcze niedawno można by uznać, iż wziąłem solidny rozbrat z winem portugalskim. I to właściwie bez szczególnego powodu. Do samego kraju mam pewien sentyment, głównie dzięki podróży sprzed dwóch i pół roku. Moje kilkukrotne odgrażanie się, że ją tu szczegółowo opiszę brzmi dziś już cokolwiek śmiesznie :-) aczkolwiek nieustannie tkwię w przekonaniu, że jednak to zrobię.


Wracając do samego wina - przy niedawnej okazji spotkania ze znajomymi zostaliśmy zaskoczeni przez nich wyborem fajnej butelki; zdecydowali bowiem się na Douro DOC Tuga 2009 (Tinta Roriz, Touriga Franca, Touriga Nacional, Tinta Barroza). Wybór po części podyktowany był wyróżnieniem, jakie wino otrzymało od MW (srebrny medal podczas Grand Prix 2010 w kategorii czerwone do 30 zł); z całą pewnością przyjąć jednak można, że nasi przyjaciele postawili na nieco zagadkową dla siebie (lub przynajmniej nieoczywistą na pierwszy rzut oka) kartę.

Jako, że nieoczywiste (nawet na pierwszy rzut oka) winne karty zdecydowanie mi odpowiadają, butelkę na stole powitałem z niekłamaną radością (no dobra, większość butelek tak witam, nie tylko wina :-)). Tym bardziej, że moje odczucia po spróbowaniu były bliskie odczuciom gremium oceniającego wina pod banderą MW w 2010 - czyli, że generalnie jest bardzo dobrze. W skład wspomnianego gremium w 2010 miałem zresztą przyjemność się zaliczać, co dodało trunkowi punktów za pochodzenie :-)

Krótko i na temat - wino zdecydowanie godne polecenia. Równa, ciemna czerwień w kieliszku, wyważony, owocowy nos (z nutą dymu), smukłe i pełne balansu na podniebieniu. Fajne pikantne skojarzenia w finiszu; mam wrażenie, że jest to taka ogólna cecha użytych szczepów. W smaku głównie ciemne czerwone owoce, choć pamiętam także luźne skojarzenia z truskawką. Jeśli ktoś poszukuje niedrogiego wina, które jest bardziej oryginalne od czerwonego chilijskiego, a przy tym i jest po ludzku smaczne, Tuga 2009 zdecydowanie spełnia postawione przed nią wymagania.

Po udanym portugalskim powrocie, podczas pierwszych winnych zakupów nawet nie patrzyłem na Włochy, Francję, czy Nowy Świat. Zdecydowałem się na Messias Douro DOC Reserva Tinto 2008 i ponownie okazało się, że trafiłem w dziesiątkę.

W kieliszku ciemna, ładnie nasycona czerwień. Nos ekstraktywny, aromaty owoców lasu (ponownie włączając w to truskawki), ale i dym plus drzewo iglaste. Usta delikatne, a zarazem i fantastycznie owocowe. Odpowiednio kwasowe. Wino długie, aromatyczne, świetnie ułożone i... nietrudne. Ponownie do polecenia dla wielu, również dla tych niekoniecznie zainteresowanych winem jako takim, a szukającym ciekawszej butelki do wypicia.

Aby rzecz nie umknęła - na Messiasa złożyły się te same szczepy, co na Tugę (Touriga Nacional, Touriga Franca, Tinta Barroca, Tinta Roriz); region również był ten sam. Oba wina w swojej ogólnej charakterystyce były podobne, jednak na tyle różne, że zaznaczyły swój indywidualny charakter.

Powrót do Portugalii okazał się zatem udany. Niejako przy okazji odkryłem kolejne ciekawe miejsce w sieci, które warto odwiedzić. Dla wszystkich zainteresowanych portugalskim winem, a znających już Sstarwines :-)


niedziela, 22 stycznia 2012

Cudze chwalicie... i słusznie. O słowackich winach słów kilka



Skoro napomknąłem tu już o niedawnych Świętach, nic nie stoi na przeszkodzie, by poruszyć temat pokrewny. W przerwie świąteczno-noworocznej udaliśmy się bowiem z przyjaciółmi na Słowację, by pojeździć na nartach i przywitać 2012 rok w górskiej atmosferze. Wypad był udany, stoki nawet nieźle przygotowane (choć Słowacy słono sobie liczą za możliwość poszusowania - zainteresowanych zapraszam na priv), towarzystwo ze wszech miar ukontentowane. Ja miałem jeszcze jeden powód do zadowolenia. No dobra, dwa. Oba opisuję poniżej.

Villa Vino Rača Rizling Rýnsky 2010 zakupiłem będąc ciekawym jak Słowacy z VVR interpretują jeden z moich ulubionych szczepów. Ogólnie przyglądając się winnej działalności naszych południowych sąsiadów, jakoś zawsze dobrze kojarzyłem czeskie Morawy i słowackie...? No właśnie. Małe Karpaty. Stamtąd zresztą pochodzi wspomniany Riesling.

Wino raczej nie zawodzi. W kieliszku złotawe z oliwkowym wtrętem, nos z kolei bardzo zielony, zapowiada sporą kwasowość. Ta rzeczywiście daje o sobie znać na podniebieniu, choć wyraźnie wyczułem także... rzeżuchę (co już raz mi się kiedyś zdarzyło, po wyraźnej zresztą sugestii winnego interlokutora - pozdrowienia, Piotr). Wino może rzeczywiście odrobinę nazbyt kwasowe, a przez to i nie do końca ułożone, natomiast w swoim segmencie cenowym wypadło naprawdę nieźle. Mogę polecić bez większych wątpliwości. Cudów nie ma, wstydu także nie.

Drugi z próbowanych przeze mnie słowackich trunków okazał się jeszcze lepszy. Co więcej, Matyšák Frankovka Modrá 2010 to jak na razie jedno z moich odkryć w 2012 roku.

W kieliszku podręcznikowo landrynkowe; róż przechodzący w pomarańczowy. Tu i ówdzie mignie bąbelek - podkreślenie lekko musującego charakteru całości. W nosie kwiaty, liczi i przede wszystkim - całe mnóstwo poziomek. Za słodko jednak nie jest, czuć że będzie kwasowo (niemal tak jak w ww. Rizlingu).

Na podniebieniu niespodzianka - wino jest bardzo pełne, niemal idealnie ułożone. Kwasowość zrównoważona, wino jest tyleż lekkie, co długie. Przy tym zachowuje krągłość, jest niemal oleiste. Smaki to przede wszystkim wspomniane już poziomki z dodatkiem jabłek, kwaskowych wiśni i - dających o sobie znać w delikatnym finiszu - skórek grejpfruta. Zaskakująco przyzwoite wino.

Tytułem podsumowania - dwa wina z Słowacji, dwa celne strzały. Różowy Matyšák okazał się lepszym w bezpośrednim starciu z Rýnskym Rizlingiem od VVR, jednak uczciwie przyznać trzeba - oba trunki wytrzymały próbę. Polecam szczerze, to naprawdę fajnie skrojone wina.

PS. A jeśli kogoś zainteresowała tematyka win słowackich, polecam serwis znajomego. Można dowiedzieć się paru ciekawych rzeczy.



sobota, 21 stycznia 2012

Poświątecznie. Chateau Fonguillon 2005

Świąteczno - noworoczne rozleniwienie dawno już za nami. Minęły bez mała trzy tygodnie stycznia i z tradycyjnego okresu spotkań z rodziną, urlopów i przyznawania sobie prawa do spróbowania jeszcze jednego specjału z wigilijnego stołu pozostały tylko wspomnienia. Także te dotyczące spróbowanych win.

Tak się dobrze składa, że w trakcie Świąt wychyliłem kilka doprawdy ciekawych kieliszków. Na nie też przyjdzie pora na blogu - dziś bowiem dwa słowa o winie, które piłem chwilę wcześniej, podczas corocznego pieczenia pierników. Odkorkowaliśmy wówczas z Anią pochodzące z Montagne-Saint-Émilion, Chateau Fonguillon 2005.

Wspomniane wino to kupaż czterech szczepów, z których przeważa (co nie dziwi w kontekście apelacji) Merlot, którego w winie znajdziemy aż 70%. Poza tym - Cabernet Franc (15%), Cabernet Sauvignon (12%), Malbec (3%). Oczekiwania? Raczej średnio wygórowane; zależało nam na nietrudnym trunku, który jednak będzie mieć swój charakter. A werdykt? To akurat złożona kwestia.

Pierwsze wrażenia były raczej na plus, choć bez większych zachwytów - ciemne w kieliszku, zdecydowane w nosie, taniczne i zadziorne na podniebieniu. Dość wyraźnie w smaku zarysowywały się owoce, jednak momentami trudno było im przebić się przez alkohol (13%), który dominował nad całością. Wino długie; po pooddychaniu nabrało jeszcze ciekawszego charakteru.

W miarę upływu trunku z butelki kwestia jednoznacznej oceny Chateau Fonguillon stawała się coraz bardziej frapująca. I to nie ze względu na zawartość alkoholu, ale pewnie nie pozostało to bez znaczenia. Wino zdecydowanie nie służyło do beztroskiego przepijania, choć do medytacyjnego charakteru było mu daleko Czyli w sumie coś, na co liczyłem. Na pewno miało swój charakterystyczny rys - czego także w sumie oczekiwałem. Teoretycznie wszystko więc grało. A praktycznie?

Krótko - nie do końca odpowiadały mi smaki i aromaty, wśród których liczyłem na większą różnorodność i zdecydowanie bardziej wyczuwalną owocowość. Jasne, nie można mieć wszystkiego. Inną rzeczą jest, że chciałoby się. Żeby jednak nie wyjść na totalnego malkontenta, z czystym sumieniem mogę napisać, że Chateau Fonguillon 2005 to całkiem przyzwoite wino, ze swoistym charakterem. Stosunkowo płaskie, jednak w swoim segmencie cenowym zadowalające.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Marchese Montefusco Merlot Sicilia 2010 IGP

Słowo się rzekło, pisać częściej... trzeba? No właśnie - nie trzeba. Można. I się chce zarazem :-) Zatęskniłem trochę za pisaniem i odczuwam sporą frajdę przelewając (nomen omen) winne wspomnienia na wirtualny papier. Nawet w sytuacji, gdy przychodzi mi opisać drugie z kolei słabe wino.

Niestety, nie mam szczęścia po powrocie na blogowe łamy. Bo oto próbowany przeze mnie niedawno Marchese Montefusco Merlot Sicilia 2010 to kolejny niewypał.

Po nalaniu wina w kieliszek niczego złego oczywiście się nie spodziewałem. Będąc szczerym - na cuda też nie liczyłem; kupiłem rzeczonego Merlota raczej dla wypicia bez głębszego zastanowienia, ot wino do niezobowiązującego, wieczornego popijania. No i spoglądając na nie w szkle mniej więcej to ujrzałem - wiśniowy kolor, ciemniejszy, choć klarowny. Nic nadzwyczajnego.

Zapach dziwny. Skojarzenia z dymem, czymś wędzonym, całość trochę stęchła; po zakręceniu kieliszkiem wyczułem jednak całkiem interesujące, ciemne, "palone" nuty. Liczyłem wprawdzie na większą owocowość, ale co tam!

W smaku - rozczarowanie. Przede wszystkim olbrzymia kwasowość i nienaturalne stężenie garbników (ludzie! to Merlot!). Poza tym - dość płaskie, zredukowane. Średnio długie. Ze skojarzeń smakowych blisko temu do śliwki w boczku; po otwarciu się może do wiśni... Zawartość alkoholu wynosiła 13%, co nieszczególnie dziwi jak na Merlota - ale akurat to winu nie przeszkadzało. Co w sumie nie miało większego znaczenia - wino okazało się bowiem totalnie niepoukładane, niesmaczne, słabe po prostu.

Wyłączny importer, czyli Alma, chwali się na kontretykiecie, że Marchese Montefusco Sicilia 2010 to wino, w którego smaku można wyczuć owocowe nuty czarnej porzeczki, jagody i smażonych konfitur. Jak dla mnie - albo ktoś wysmażył ten opis tylko i wyłącznie dla celów marketingowych, albo pomylił wina przy butelkowaniu.

Szkoda - tym bardziej, że w Almie kupowałem już naprawdę fajne, niedrogie wina, które z powodzeniem sprawdzały się w różnych sytuacjach.

Z żalem stwierdzam - nie polecam.


niedziela, 4 grudnia 2011

Shell Segal Barkan 2010, czyli jak odnaleźć się na łamach bloga po przerwie

No dobra, basta. Otwieram leniwie oczy, przeciągam się jeszcze, ale nie trwa to długo - jednym zdecydowanym ruchem wyskakuję z mojego posłania, w którym - w sumie dość skutecznie - ukryłem się od winnego bloga na przeszło pół roku. Czas się zbudzić i to na dobre.

Wymieniać tu przyczyny i powody, dla których na pewien czas zawiesiłem blogowe pióro na winnym kołku (korku?) byłoby chyba bezcelowe. Dość powiedzieć, że nie była to Jedna Wielka Decyzja na zasadzie od jutra nie piszę bloga, bo mam ważniejsze sprawy na głowie. Czasowe odejście od pisania było dla mnie bowiem niemal naturalnym krokiem wynikającym trochę z braku czasu, trochę ze zmęczenia materiału (tak, tak - by móc się wreszcie napić bez konieczności ujmowania tego na blogu, a na zwykłej serwetce, kartce papieru, w notesie, za pomocą kilku - kilkunastu lakonicznych słów), trochę też ze względu na moment życiowy, w którym akurat przyszło mi się znaleźć - ten zaś był niepośledni i naprawdę nie miałem głowy do pisania o winie (do czytania zresztą także, choć moje ulubione blogi starałem się śledzić możliwie na bieżąco).

Po co to piszę? W sumie sam do końca nie wiem. Nie zależy mi na tłumaczeniu się z mojej przerwy w pisaniu, czy gorączkowym usprawiedliwianiu swojej internetowej nieobecności jako autor. Nie ta oglądalność bloga :-) Na pewno chciałem zebrać tu tę dłuższą chwilę w jedną całość, spojrzeć na ostatnie półrocze z blogowej perspektywy. Pić wina wszak nie przestałem, co więcej - sporo dobrego w tej materii mnie spotkało. I w sumie dobrze, że nadszedł moment, gdy ponownie zdecydowałem się o tym pisać.

Żeby nie przegadać, przechodzę do meritum (jak - nie przymierzając - pewien znany, niekoniecznie przeze mnie lubiany pieśniarz, mój faworyt wśród narcyzów polskich, a tych, trzeba przyznać, u nas niemało). Zacznę od wina, które piłem wczoraj i dziś. Żeby było śmieszniej - wina, które zdecydowanie odradzam.

Shell Segal Barkan 2010, bo o nim piszę, to klapa kompletna. Co rozczarowuje tym bardziej, że po spróbowaniu wersji z roku 2008, oczekiwania miałem naprawdę spore. No, ale po kolei.

W kieliszku nic niepokojącego nie zauważyłem. Bardzo jasne, złotawe, z oliwkowym refleksem. Powiedziałbym nawet, że wyglądało interesująco - zwłaszcza, ze względu na szczepy (Sauvignon Blanc, Colombard, Muscat). No i - jakby nie było - na swojego poprzednika z 2008.

Nos był jeszcze bardziej frapujący. Kłębiasty, mocno kwiatowy, z wyczuwalną słodyczą. W drugim podejściu zapachniało trochę białymi owocami (gruszka), ale na pierwszym planie cały czas było gęsto i różnorodnie. To, że zapachy momentami ze sobą nie współgrały było z jednej strony zachętą, z drugiej zaś - ostrzeżeniem. Mogło być różnie, ale na pewno miało być mocno.

W sumie, gdyby poprzestać na wąchaniu, Barkan z 2010 byłby fajnym, obiecującym trunkiem. Ja jednak oczywiście musiałem spróbować... Pierwsze co przyszło mi do głowy, to określenie woda kwiatowa. Wino absolutnie słabe, kwasowości zero, słodycz też nie potrafiła się przebić. Jedyne, co zapamiętałem pozytywnego, to jego całkiem smukła, krągła faktura, ale i ona ginęła w ogólnym słabym wrażeniu. Totalnie rozwodniony trunek, bez jakiegokolwiek charakteru, w ogóle niepoukładany. Drugiego dnia nabrał minimalnie lepszych cech, jednak poprawa była tak kosmetyczna, że w sumie nie wiem, czy nie była tylko wytworem mojej wyobraźni, pragnącej by wino po jednej dobie z brzydkiego kaczątka przemieniło się w łabędzia i olśniło mnie swoim smakiem i charakterem.

Szkoda tym większa, że opisywany Shell Segal Barkan 2010 stanowił towarzystwo dla dwóch potraw z łososia, które przez weekend udało się nam przygotować (łosoś w pesto z suszonych pomidorów oraz łosoś w glazurze z sosu teryiaki, ananasa i whisky). Doprawdy, słaba to była kompania, raczej na zasadzie na bezrybiu i rak ryba (nomen omen).

Z żalem stwierdzam - nie polecam.

A zarazem, raz jeszcze oficjalnie i ostatecznie - witam. Mam nadzieję, że na dłużej :-)