poniedziałek, 5 grudnia 2011

Marchese Montefusco Merlot Sicilia 2010 IGP

Słowo się rzekło, pisać częściej... trzeba? No właśnie - nie trzeba. Można. I się chce zarazem :-) Zatęskniłem trochę za pisaniem i odczuwam sporą frajdę przelewając (nomen omen) winne wspomnienia na wirtualny papier. Nawet w sytuacji, gdy przychodzi mi opisać drugie z kolei słabe wino.

Niestety, nie mam szczęścia po powrocie na blogowe łamy. Bo oto próbowany przeze mnie niedawno Marchese Montefusco Merlot Sicilia 2010 to kolejny niewypał.

Po nalaniu wina w kieliszek niczego złego oczywiście się nie spodziewałem. Będąc szczerym - na cuda też nie liczyłem; kupiłem rzeczonego Merlota raczej dla wypicia bez głębszego zastanowienia, ot wino do niezobowiązującego, wieczornego popijania. No i spoglądając na nie w szkle mniej więcej to ujrzałem - wiśniowy kolor, ciemniejszy, choć klarowny. Nic nadzwyczajnego.

Zapach dziwny. Skojarzenia z dymem, czymś wędzonym, całość trochę stęchła; po zakręceniu kieliszkiem wyczułem jednak całkiem interesujące, ciemne, "palone" nuty. Liczyłem wprawdzie na większą owocowość, ale co tam!

W smaku - rozczarowanie. Przede wszystkim olbrzymia kwasowość i nienaturalne stężenie garbników (ludzie! to Merlot!). Poza tym - dość płaskie, zredukowane. Średnio długie. Ze skojarzeń smakowych blisko temu do śliwki w boczku; po otwarciu się może do wiśni... Zawartość alkoholu wynosiła 13%, co nieszczególnie dziwi jak na Merlota - ale akurat to winu nie przeszkadzało. Co w sumie nie miało większego znaczenia - wino okazało się bowiem totalnie niepoukładane, niesmaczne, słabe po prostu.

Wyłączny importer, czyli Alma, chwali się na kontretykiecie, że Marchese Montefusco Sicilia 2010 to wino, w którego smaku można wyczuć owocowe nuty czarnej porzeczki, jagody i smażonych konfitur. Jak dla mnie - albo ktoś wysmażył ten opis tylko i wyłącznie dla celów marketingowych, albo pomylił wina przy butelkowaniu.

Szkoda - tym bardziej, że w Almie kupowałem już naprawdę fajne, niedrogie wina, które z powodzeniem sprawdzały się w różnych sytuacjach.

Z żalem stwierdzam - nie polecam.


niedziela, 4 grudnia 2011

Shell Segal Barkan 2010, czyli jak odnaleźć się na łamach bloga po przerwie

No dobra, basta. Otwieram leniwie oczy, przeciągam się jeszcze, ale nie trwa to długo - jednym zdecydowanym ruchem wyskakuję z mojego posłania, w którym - w sumie dość skutecznie - ukryłem się od winnego bloga na przeszło pół roku. Czas się zbudzić i to na dobre.

Wymieniać tu przyczyny i powody, dla których na pewien czas zawiesiłem blogowe pióro na winnym kołku (korku?) byłoby chyba bezcelowe. Dość powiedzieć, że nie była to Jedna Wielka Decyzja na zasadzie od jutra nie piszę bloga, bo mam ważniejsze sprawy na głowie. Czasowe odejście od pisania było dla mnie bowiem niemal naturalnym krokiem wynikającym trochę z braku czasu, trochę ze zmęczenia materiału (tak, tak - by móc się wreszcie napić bez konieczności ujmowania tego na blogu, a na zwykłej serwetce, kartce papieru, w notesie, za pomocą kilku - kilkunastu lakonicznych słów), trochę też ze względu na moment życiowy, w którym akurat przyszło mi się znaleźć - ten zaś był niepośledni i naprawdę nie miałem głowy do pisania o winie (do czytania zresztą także, choć moje ulubione blogi starałem się śledzić możliwie na bieżąco).

Po co to piszę? W sumie sam do końca nie wiem. Nie zależy mi na tłumaczeniu się z mojej przerwy w pisaniu, czy gorączkowym usprawiedliwianiu swojej internetowej nieobecności jako autor. Nie ta oglądalność bloga :-) Na pewno chciałem zebrać tu tę dłuższą chwilę w jedną całość, spojrzeć na ostatnie półrocze z blogowej perspektywy. Pić wina wszak nie przestałem, co więcej - sporo dobrego w tej materii mnie spotkało. I w sumie dobrze, że nadszedł moment, gdy ponownie zdecydowałem się o tym pisać.

Żeby nie przegadać, przechodzę do meritum (jak - nie przymierzając - pewien znany, niekoniecznie przeze mnie lubiany pieśniarz, mój faworyt wśród narcyzów polskich, a tych, trzeba przyznać, u nas niemało). Zacznę od wina, które piłem wczoraj i dziś. Żeby było śmieszniej - wina, które zdecydowanie odradzam.

Shell Segal Barkan 2010, bo o nim piszę, to klapa kompletna. Co rozczarowuje tym bardziej, że po spróbowaniu wersji z roku 2008, oczekiwania miałem naprawdę spore. No, ale po kolei.

W kieliszku nic niepokojącego nie zauważyłem. Bardzo jasne, złotawe, z oliwkowym refleksem. Powiedziałbym nawet, że wyglądało interesująco - zwłaszcza, ze względu na szczepy (Sauvignon Blanc, Colombard, Muscat). No i - jakby nie było - na swojego poprzednika z 2008.

Nos był jeszcze bardziej frapujący. Kłębiasty, mocno kwiatowy, z wyczuwalną słodyczą. W drugim podejściu zapachniało trochę białymi owocami (gruszka), ale na pierwszym planie cały czas było gęsto i różnorodnie. To, że zapachy momentami ze sobą nie współgrały było z jednej strony zachętą, z drugiej zaś - ostrzeżeniem. Mogło być różnie, ale na pewno miało być mocno.

W sumie, gdyby poprzestać na wąchaniu, Barkan z 2010 byłby fajnym, obiecującym trunkiem. Ja jednak oczywiście musiałem spróbować... Pierwsze co przyszło mi do głowy, to określenie woda kwiatowa. Wino absolutnie słabe, kwasowości zero, słodycz też nie potrafiła się przebić. Jedyne, co zapamiętałem pozytywnego, to jego całkiem smukła, krągła faktura, ale i ona ginęła w ogólnym słabym wrażeniu. Totalnie rozwodniony trunek, bez jakiegokolwiek charakteru, w ogóle niepoukładany. Drugiego dnia nabrał minimalnie lepszych cech, jednak poprawa była tak kosmetyczna, że w sumie nie wiem, czy nie była tylko wytworem mojej wyobraźni, pragnącej by wino po jednej dobie z brzydkiego kaczątka przemieniło się w łabędzia i olśniło mnie swoim smakiem i charakterem.

Szkoda tym większa, że opisywany Shell Segal Barkan 2010 stanowił towarzystwo dla dwóch potraw z łososia, które przez weekend udało się nam przygotować (łosoś w pesto z suszonych pomidorów oraz łosoś w glazurze z sosu teryiaki, ananasa i whisky). Doprawdy, słaba to była kompania, raczej na zasadzie na bezrybiu i rak ryba (nomen omen).

Z żalem stwierdzam - nie polecam.

A zarazem, raz jeszcze oficjalnie i ostatecznie - witam. Mam nadzieję, że na dłużej :-)