środa, 14 października 2009

Z Chin do Afryki


Sporo ostatnimi czasy winnych spotkań w zacnym (nomen omen) gronie. Nie inaczej rzecz miała się przed kilkoma dniami, kiedy to wskutek godnej okazji, mieliśmy możliwość spróbowania trzech, bez wątpienia ciekawych, win.

Chińskie Lao Pengyou już na wstępie okazało się być pewną atrakcją. No bo jak to tak? Wino z Chin? Okazało się, że pytania nie są jeno retoryczne. Podane nam stołowe wino zostało wprawdzie skomponowane i wyprodukowane przy troskliwej asyście chińskiego enologa z myślą o kuchni azjatyckiej, tym niemniej sam proces odbywał się w Portugalii z wyrosłych tam gron. Cóż, dobre i to, pomyślałem, wszak intencje pan enolog miał oczywiste, zaś jego doświadczenia z rodzimymi kulinariami przecenić nie sposób.

Trunek ma ciemnoczerwony kolor, choć w pewnym stopniu pozostaje klarowne. Momentami przypomina barwę palonej herbaty lub karminu.

Aromat - przedziwny. Moim pierwszym skojarzeniem był ser pleśniowy z koziego mleka (jadłem takowy w Portugalii właśnie, dobrze komponował się z wówczas degustowanym Vinho verde)! W toku późniejszego poznawania zapachu i palety aromatów, nie mogłem pozbyć się tego wrażenia. Choć uzupełniły je dźwięki przejrzałych czerwonych owoców.

Na języku wino wypadło stosunkowo lekko. Nieźle zbilansowane, nienajgorsza budowa. Paląca kwaśność i lekka goryczka w niedługim finale towarzyszyły smakom zbliżonym do czerwonych porzeczek i młodych wiśni.

W kolejnej otwartej przez nas tego wieczoru butelce znajdował się trunek pochodzący (tym razem w stu procentach i bez wątpliwości) z Afryki. O Oceans View, podobnież jak o jego "chińskim" poprzedniku wcześniej nie słyszałem, stąd też z ciekawością przystąpiłem do degustacji.

Barwa ciemniejsza, bardziej dostojna, momentami zahaczająca o fiolet. Klarowności niewiele, acz wino bezsprzecznie nieprzejrzyste nie jest.

Nos przynosi aromaty jak dla mnie w czerwonym winie jeszcze niespotykane. Po dłuższym zastanowieniu wyczułem... owoce tropikalne z nieujętym w żaden sposób zapachem dominującym. W sukurs przyszedł znajomy - ewidentnie czuć ananasa! Czerwona barwa trunku jest na tyle myląca, że do głowy by mi nie przyszło. Acz zgodzić się nie sposób.

Ciało bardzo skondensowane, jakby ktoś sprasował kilka smaków i umieścił w niewielkim kieliszku. Nadal tropikalne skojarzenia, choć wsparte tu i ówdzie czerwonym owocem. Solidny finisz, słuszne taniny, klasycznie gorzkie zioła w posmaku.

Na koniec winnej części wieczoru przyszło nam smakować kolejnego trunku z afrykańskim rodowodem. Imbizo miało bardzo fajną etykietę w zebrę, co - jak wiadomo - bez znaczenia dla wrażeń ogólnych nie pozostaje.

Prezencja - najciemniejsza z wszystkich. Ciemnofioletowa, tylko z rzadka wpadająca w przyczernioną czerwień. Nieprzejrzyste, nieprzeniknione.

Ależ miękki nos! Aksamitny, pluszowy wręcz aromat; skojarzenia z truskawką i śliwką, pod koniec kilka nutek pikantnych, zapowiadających interesujący smak. Są i elementy słodkie (przyprawy?).

Na podniebieniu - rewelacja. Pełna budowa, smak czerwonej śliwki i truskawki, i przede wszystkim: cudowne, miękkie, aksamitne taniny, utrzymujące się aż po ostatnie wrażenia długiego, lekko ziołowego finiszu. Fantastyczne wino.

Zbierając to wszystko w całość i próbując jakoś krótko podsumować, stwierdzić należy, iż wszystkie opisane wyżej wina były dobre. Te afrykańskie jakby z ciut wyższej półki niż ich chińsko - portugalski kompan, co jednak w niczym nie ujmuje żadnemu z degustowanych trunków.

A jeśli miałbym polecić jedno, zdecydowanie wskazałbym Imbizo.

2 komentarze:

  1. Mam pytanie gdzie można zdobyć opisane afrykańskie wina??

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobre pytanie! Tamtego wieczoru skład win komponował znajomy, spytam więc.

    OdpowiedzUsuń