Jako wcześniej się rzekło, a nawet i napisało, przyszedł czas na zestawienie Rieslinga 2008 z Miękini z potrawą. Dania właściwie wyszły nam dwa (i dobrze), z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że już jakiś czas temu. Wiadomo jednak, jak dziś u wszystkich niemalże wygląda kwestia czasu (wiecznie go za mało). Stąd też tradycyjny zapis wrażeń trafia na blogowe szpalty z lekkim poślizgiem.
Pierwszym daniem, które zestawiliśmy ze wspomnianym polskim winem było jakże niepolskie... leczo. Przygotowane wg odmiennej nieco receptury (bez pomidorów!), z pewną premedytacją nie zawierające w sobie nadmiaru smaków kwaśnych. Wszak za to miał odpowiadać Riesling. Przepisu nie zdradzę (nawet gdybym chciał, to nie mogę - jego arkana zna Ania i to z nią należy kontaktować się w tym temacie), zaś napiszę z pełną odpowiedzialnością: połączenie ww. potrawy i trunku wyszło wyśmienicie. Danie było nieco tłuste (zgodnie z sugestiami winiarzy Lecha Jaworka), Riesling komponował się z nim doskonale. Co istotne - bez wina potrawa sporo traciła. Ot, ile znaczy właściwy trunku dobór.
Za drugim razem postanowiliśmy pojechać nieco po bandzie. Pieczony łosoś w sosie miodowo-sojowym z kiełkami i sezamem. Prawda, że brzmi dobrze?
Tu połączenie z kwasowym Rieslingiem wydało się równie uzasadnione. Fantastyczna potrawa, doskonała kompozycja. Polskie wino okazało się wyśmienitym do konsumpcji (weszło także w skład sosu do łososia), więcej - być integralnym składnikiem ww. dań. Bez niego obie potrawy traciły niemało, co tym bardziej łechce nasze poczucie próżności i kulinarne ego.
Riesling 2008 udanie przydał daniom kwasowych nut, czyniąc ich paletę smaków bogatszą i kompletną. Sam trunek przy daniach niewiele się zmienił. Więcej w nim było szlachetności, trochę jakby bardziej elegancki. Nie dał się daniom zdominować, zachowując charakter. Nie odnotowałem nowych barw, zarówno w nosie, jak i w ustach.
Tytułem podsumowania: absolutnie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz